Józef Szewczuk – Moje Kresy

14
Reklama
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego

Orkiestra w Prusach 1938 r.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej
Materiał wyborczy KWW Krzysztofa Grabowieckiego
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI

Rodzinna wieś, która niosła mi w dzieciństwie wiele radości, utwierdziła mnie w przekonaniu, że najmilszą miejscowością na kuli ziemskiej są Prusy k. Lwowa, że nigdzie nie może być tak dobrze, jak w rodzinnym domu. Później, wraz z upływem czasu, przy szerzej otwartych oczach na rzeczywistość, pogląd mój prostował się, ale nigdy diametralnie się nie zmienił. Miały Prusy mego dzieciństwa obrazy niekiedy brzydkie, lecz nie brakowało też prawdziwie ładnych, kolorowych, których było znacznie więcej. Brzydką nazwać muszę płynącą ze Lwowa rzekę Pełtew, dopełnioną ściekami nieczystości kanałowych tego dużego, aczkolwiek pięknego i niezapomnianego, miasta. Okropna była wiejska droga biegnąca przez środek wsi, ale tylko w ciągu trzech miesięcy w roku, dotyczy to słotnej listopadowej jesieni i wiosennych marcowo-kwietniowych roztopów. Ziemia wtedy nasiąknięta była wodą i przejść suchą stopą po błocie wcale nie było łatwo, a w dodatku, kiedy jeszcze trzeba było jesienią kończyć roboty polowe, a wiosną zaczynać od nowa. Do poczciwych należały nasze chałupy w większości kryte strzechą, przed zimą gacone otawą. Wtedy stawiano już chaty murowane kryte blachą, niekiedy dachówką i takich nie brakowało. Stare chaty wtulały się w zieleń naszych ogrodów i przede wszystkim malownicze żyzne pola na Zagumienku, za Górką, za Ogrodami. Przychodziły z różnymi barwami i zapachami pod same zabudowania na Zakościelu, na Górce, na Ogrodach, na Zakarczmiu i Dołach. Jednakże, co najpiękniejsze i najlepsze to wspaniałe powietrze, zdrowe, rześkie i lekkie zarazem. Zawsze niosło od łąk i pastwisk na Zakopie szczebiot ptaków, rechot żab i klekot niezliczonej ilości białych bocianów. Wśród takich uroczych krajobrazowych scen wsi Prusy, czasów przed i wojennych, przebiegło mi przedwiośnie dzieciństwa i wiosna wczesnej młodości, bo kiedy musiałem na zawsze opuścić rodzinne strony miałem zaledwie 13 lat. Przebiegły więc niepowrotnie i nie ma siły, która wskrzesić by mogła na nowo epizody i poszczególne sceny, wiążąc je pasmem powtórnych przeżyć i doznań. Jednakże to wszystko nie znikło z jednym pociągnięciem magicznej pałeczki, bo chociaż z biegiem lat płowiały żywe obrazy na wskutek może już nie takiej pamięci i inaczej zapamiętanych obrazów i wydarzeń jako dziecko, to większość zostało w mojej pamięci. Teraz już wiem, że zakorzenił się w mojej pamięci obraz domu w którym się urodziłem i mieszkałem, obszerne podwórko – miejsce harców i zabaw, piwnica obok domu, głęboka studnia oraz szanujący siebie nawzajem nasi sąsiedzi – Chomiaki, Preisowie, Noworolscy, Krzyśko i Koziar. Zapamiętałem wąskie uliczki rozdzielające poszczególne posesje, młyn, karczmę, a przede wszystkim miejsce, gdzie rodzice i chrzestni przynieśli mnie w niedzielę 1 maja 1932r. w święto mojego patrona – św. Józefa Rzemieślnika, by mnie ochrzcić w kościele p.w. św. Bartłomieja Apostoła w Prusach. Niedawno, dziesięć lat temu, usłyszałem w radiu starą dumkę której słowa brzmiały: ”Coś mi tak tęskno, coś mi tak nudno. Przed okiem niby mgła; zaśpiewać trudno, zapłakać trudno. A w sercu cięży łza…” Nie zastanawiałem się długo, pragnąłem to jeszcze raz na własne oczy zobaczyć. Porównać z teraźniejszością to, co utkwiło mi w pamięci 60 lat temu. Nadarzała się okazja, pierwsza grupa pielgrzymów z Dobrzynia, Szydłowic, Kruszyny i Brzegu jechała w podróż sentymentalną do moich ukochanych Prus. Prym wiodła nieodżałowana już śp. Janina Drozd, która wcześniej bywała już w Prusach i ich okolicach, bo rodzina siostry zmarłej niedawno Prusaczki, nadal mieszka w pobliskich Pikułowicach. Janina wskazywała każdemu miejsce urodzenia przodków, informowała, kto i na jakiej uliczce mieszkał do momentu wyjazdu w czerwcu 1945r. Naszą wędrówkę po rodzinnych Prusach w lipcu 2006r. rozpoczęliśmy od cmentarza. Zarośnięty do granic możliwości wysokimi krzakami, stał się przeszkodą nie do pokonania zupełnie zaskoczonych tym widokiem przybyszów z Polski. Na olbrzymim, niemal hektarowym cmentarzysku, gdzie nie ma już chociażby jednego cokołu czy pomnika, spoczywają szczątki przodków, dziadka i babci zarówno ze strony mojej mamy, jak i taty, czyli wszystkich po mieczu i po kądzieli, ich rodziców i prapradziadków. Prusy bowiem to stara osada założona w XV wieku, mająca ponad 600- letnią wspaniałą tradycję. Założona za czasów króla Władysława Jagiełły na królewskich gruntach wsi Kamienopol. Osadzono tu jeńców krzyżackich wziętych do niewoli po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem w 1410r. Tubylcy nazywali przybyłych osadników Prusakami, stąd też zapewne wywodzi się nazwa naszej wsi – Prusy. W latach trzydziestych ubiegłego wieku, pierwszym, który spisał historię naszej wsi był organista parafii Prusy – pan Tomasz Bobra. To była wielce znamienita i szanowana w naszym środowisku osoba. Wspomnę o nim jeszcze wielokrotnie w dalszej części mojego rozpamiętywania. W jego ślady poszła powiązana z nim rodzinnie pani Barbara Czarna zd. Kowalkowska z Szydłowic, która w 1991r. w swojej pracy dyplomowej pisanej pod kierunkiem prof. Stanisława Sławomira Nicieji na ówczesnej WSP w Opolu, opisała historię oświaty w podlwowskiej wsi Prusy. Pisała m.in. „Wieś znajdowała się w odległości 12 km od Lwowa w kierunku północno – wschodnim, to niemal przedmieście zabytkowego Lwowa, bo za takich podmiejskich obywateli uważali się Prusanie. Wieś zlokalizowana została przy drodze powiatowej prowadzącej ze Lwowa przez Malechów, Laszki Murowane, Sroki, Prusy, Pikułowice, Barszczowice do Jaryczowa. Na północy od Prus leżały wsie Żydatycze i Zapytów, na wschód – Pikułowice, na południe – Kamienopol, Podborce i miasteczko Winniki, na zachód – Sroki i Laszki Murowane.” Północną część Lwowa, do której najczęściej przybywali mieszkańcy Prus, jadąc przez Sroki i Laszki Murowane, stanowiły przed wojną najbiedniejsze ówcześnie dzielnice: Zniesienie, Zamarstynów i Kleparów. By szybciej dostać się do Lwowa, nasi mieszkańcy wybierali transport kolejowy. Najczęściej korzystali z niego uczniowie lwowskich szkół i kolejarze z Prus, łącznie ze 40 osób: Smok Piotr, Słonimski, Wolański, Jan Piotrowski, Tomasz Załugowicz. Z Prus dochodzili na przystanek w Żydatyczach, przez który prowadziła linia kolejowa Kowel – Łuck – Lwów. W pobliżu Prus biegła też druga linia kolejowa Lwów – Tarnopol, lecz na przystanek w Barszczowicach mało kto docierał, bo było do niego znacznie dalej (7 km) niż do Żydatycz (2 km)” Ze spisu przeprowadzonego 31.XII.1910r. wynika, że powierzchnia wsi wraz z obszarem dworskim wynosiła 972 hektary, z czego 271 ha należało do właściciela obszaru dworskiego – hrabiego Waldemara Krzeczunowicza. Wieś położona była w zasadzie na płaskim i nie zalesionym terenie. Przez wieś przepływała rzeka Pełtew, nad którą położony był Lwów. Na lewym brzegu Pełtwi znajdowały się zabudowania wiejskie wsi Prusy, prawy brzeg to moczary, zaś północną krawędź stanowiły torfowiska, których eksploatacja zapewniała mieszkańcom wsi bardzo tani i wartościowy opał”. Torf kopano za Górką w kierunku na Zapytów na tzw. Błotach. W tym miejscu każda wieś miała wyznaczony areał, a każdy kopiący torf swoją działkę. Większość mieszkańców Pikułowic, zwłaszcza Barszczowic nie miała wyznaczonych dla siebie działek torfowych. Więc, aby zabezpieczyć się w opał na zimę i cały następny rok, kopali na dworskich poletkach. Nie płacili za korzystanie z pańskich zasobów, jednakże do domu zawozili jedynie czwartą wysuszoną część. Najpierw odkopywano wierzchnią warstwę trzęsawiska, była krucha i lekka o małej wartości kalorycznej jako opał, aczkolwiek nic się nie marnowało. Dopiero następne warstwy kopane specjalną łopatą – kopaczem wydobywano na brzeg torfowiska. Miały kształt kwadratu o bokach ok.30 x 30 centymetrów. Zwykle sięgało się po 5, 6 warstw, aż do momentu gdy w kopanym dole nie pokaże się zdradliwa woda, która zalewała kopany do głębokości 1,5 metra pokład torfu. Aby uniknąć zalania pokładu wodą, pozostawiano wcześniej jedną działkę jako zagrodę i gdy kopano ostatni sztych, wodę spuszczano i dopiero wtedy zalewała puste miejsca. Wykopane bryły, zwane klockami, układano obok siebie w małej ilości warstw, by szybciej wyschły. Następnie co kilka dni odwracano je, przyśpieszając proces schnięcia. Suche brykiety torfu zwożono furmankami na posesję i najczęściej składowano w przydomowych szopach. Paląc w piecach, ogrzewano chaty przez całą zimę i następny rok, aż do następnego wydobycia. Torf w Prusach kopano zwykle raz w roku, gdy było ciepło, najczęściej przed żniwami, było wówczas trochę wolnego czasu. Każda praca była zatem z góry planowana, tak więc w końcu czerwca i na początku lipca, większość mieszkańców Prus można było zastać tylko na Błotach przy kopaniu torfu. Na zalanym torfowisku moczyło się potem konopie, by w zimowym okresie robić z niego sznurki i worki, niezbędne w każdym gospodarstwie. Moim zdaniem, torfowisko było trochę marnowane, nie w pełni był z niej wydobywany torf. Gdyby wówczas ludzie mieli maszyny takie jak obecnie, można byłoby wydobywać znacznie więcej tego opału, głębsze warstwy pozostawały bowiem dalej głęboko w ziemi. Patrząc dzisiaj na tamte miejsca, widzę w tym pozostałość po naszej pracy, mokradła pod Zapytowem, leżące obok szerokiej drogi biegnącej w kierunku Kijowa. Nie brakowało w Prusach torfu, problemem było drzewo, właściwie jego brak. By w domu upiec chleb, niektórzy jeździli furmankami do niewielkiego lasu obok Pikułowic. Większy problem stanowiła budowa domu, gdzie drewno było niezbędne. By zaspokoić głód drewna, wybierano się w daleką drogę za Lwów do Brzuchowic, tam było go pod dostatkiem w każdym rodzaju. Nie wszystkich stać było na jego zakup, odstraszała ich cena jednego kubika. Lwowscy i ukraińscy handlarze z okolicznych wsi wiedząc doskonale, że w Prusach nie ma lasu, przyjeżdżali tu specjalnie oferując szeroką gamę towarów. Z daleka słychać było ich donośne głosy „czerniczy predajem, czerniczy! ”. Uboga ludność najczęściej domagała się handlu wymiennego, tak więc za zboże, kapustę czy ziemniaki można było kupić jabłka, jagody i cytrusy. Nie brakowało też słodkości – cukierków, czekolad i pierników. Jeden z naszych mieszkańców narodowości żydowskiej o imieniu Szlomko skupował w u nas i okolicznych wsiach młode cielęta, by z zyskiem odsprzedać cielęcinę na placu Krakowskim we Lwowie, zwanym „Krakidały”. Z wizyty Szlomki w każdym gospodarstwie, gdzie doszło do transakcji kupna – sprzedaży najbardziej, zadowolone były dzieci, bowiem oczekiwały na moment końcowy, czyli tzw. „ogonowe”. Szlomko wyciągał wtedy kilkanaście groszy i obdarowywał każde z dzieci. Żydowi w Prusach pomagał inwalida Szczepan Obażaniec, znany we wsi jako Szczepan Ba…, bo każdy przecież miał przezwisko. Chodził po wsi, wypytywał, kto ma cielę do sprzedania i dobre informacje zapewne „sprzedawał” Szlomce. Dzisiaj żartuję, że Szczepan doskonale wiedział, ile każdy gospodarz miał krów i kiedy przewiduję się jej ocielenie. Zresztą był to niezwykle rozmowny i dobroduszny człowiek, po przybyciu na Zachód potrafił pieszo przyjść z Szydłowic do Dobrzynia, by ze znajomymi porozmawiać o życiu. Ta daj Boży zdrowi !

"Krakidałami" nazywano nie sam tylko ów wydłużony plac Krakowski, ciągnący się od wylotu ulicy Hetmańskiej po wylot zmierzającej ku niemu od Rynku ulicy Krakowskiej, ale także znacznie większy obszar, rozciągający się stąd kupółnocy oraz obejmujący kilkainnych jeszcze placów i plątaninę ulic, uliczek, zaułków, podwórzy i przejść w tej najstarszej części dawnego Lwowa. Była to handlowa dzielnica miasta, jednakże w znacznej mierze dająca się określić terminem stosowanym po dzień dzisiejszy w odniesieniu do takich właśnie pasaży handlowych – tandeta. Kipiała tym tandetnym handlem cały dzień na kształt zachodnioeuropejskich "pchlich targów". Specyficznego kolorytu i obyczajowego charakteru nadawały jej przede wszystkim tłumy Żydów, którzy tutaj właśnie, na tym obszarze dawnego Krakowskiego Przedmieścia, mieli swoje handlowe getto podmiejskie. Obok bardzo wielu handlarzy żydowskich, przewalały się tu stale tłumy zarówno sprzedających, jak i kupujących wszelką tandetę Polaków i Rusinów. Ci kupujący wywodzili się w przeważającej większości z lwowskich przedmieść o uboższej ludności oraz z podmiejskich wsi i miasteczek. Stale panował tu ogromny ruch, gwar i hałas, często przerywany wrzaskami poszkodowanych przez przeróżnych oszustów i wydrwigroszów oraz buszujących w tłumie złodziei,wiadomo z jakiej szkoły pochodzili. Najbardziej wówczas znaną w Polsce była właśnie złodziejska szkoła lwowska. Był wówczas Lwów powszechnie znanym i osławionym miejscem sprzedaży wszelkiej starzyzny. Można tu było nabyć za tzw. "psi pieniądz" dosłownie wszystko – od każdego rodzaju śrubki za marne kilka groszy, poprzez rozmaite, nieco tylko droższe, stare żelaziwo wszelkiego gatunku, typu i przeznaczenia, dziesiątki rodzajów oraz fasonów ubrań i butów męskich, damskich i dziecinnych o różnym stopniu znoszenia i zużycia. Jednakże na „Krakidały” rzadko zaglądali mieszkańcy Prus chyba, że była jakaś pilna potrzeba zakupu czegoś szczególnego, czego nie można było nabyć na placu Węglarskim w północno wschodniej części Lwowa na Zniesieniu. W Prusach po obu stronach rzeki Pełtew rozpościerały się łąki. Lewa strona rzeki to łąki gospodarzy z Prus zwane Łęgi, z prawej strony Pełtwi rozpościerały się chłopskie łąki Kamienopola. Pomiędzy łąkami i bitą wiejską drogą, ciągnącą się od cmentarza w kierunku wsi Pikułowice, sączył się niewielki potok, dawne koryto rzeki Pełtew, zwany Fernelówka, ta część naszej wsi stanowiła tzw. Zakopy, mało zamieszkana, większość domów pobudowano bowiem po lewej, wyższej stronie drogi. Dojazdom do łąk, by przejechać Fernelówkę służyły dwa mosty usytuowane; jeden bliżej karczmy Mordki, drugi bliżej kościoła.”Pozostałe części terenów stanowiły grunty orne. Przestrzennie wieś była bardzo rozległa, ciągnąca się przeszło 3 km, dlatego też jej poszczególne części miały własne nazwy: Zakościele, Zagumienki, Zakarczmie, Zagrody, Górka, Doły i Zakopa. „Mój tato Piotr urodził się w Prusach w domu pod nr 93 na tzw. Zagrodach, w Nowy Rok dnia 1 stycznia 1890 r. jako trzeci z synów, po nim urodziło się jeszcze trzech braci. Najstarszym synem Marcina Szewczuka (ur.1858r.) i Honoraty zd. Kowalska (1863r.) był Jan (1882-1952),ożeniony z Anną zd. Koziarska (1884-1954). Z tego małżeństwa urodziło się troje dzieci – Józef Szewczuk (po wojnie, jak pamiętacie, mieszkał na zakręcie w Dobrzyniu), Zofia Szewczuk i Rozalia Noworolska. Starszym od taty moim stryjem był Michał (1883), który zawarł związek małżeński z jedną z sióstr Baczyńskich – Katarzyną. W tym małżeństwie urodził się Marcin (1910-1978), ożeniony ze Stefanią ( 1912-1996) zd. Mykita. Kolejnym dzieckiem była Agnieszka (1915-1997), wyszła za mąż za Bartłomieja Chmielewskiego, znanego w okolicy Dobrzynia i Szydłowic masarza. Potem był Jan (1927), ożeniony ze Stanisławą (1930) zd. Wirga. Oboje zmarli w 2013r. w Dobrzyniu. Jan miał młodszą siostrę Marię Rzepa i brata Stanisława. Młodszymi braćmi mojego ojca byli – Alojzy (1894-19850), który ożenił się z drugą z sióstr Baczyńskich – Zofią, Bartłomiej (1900-1960), zawarł małżeństwo z Marią Świlak, po wojnie mieszkali w Szymonkowie k. Wołczyna oraz najmłodszy, urodzony w 1903r. – Wojciech. Dzięki wypisom z ksiąg metrykalnych prowadzonych przez naszego organistę Tomasza Bobrę, mogę dzisiaj stwierdzić, że rodzicami mojego dziadka Marcina (ze strony ojca) byli Jan Szewczuk (urodzony w Prusach w 1835r.) i Maria zd. Szklarz. Wielu kresowianom z Dobrzynia i Szydłowic wyjaśnia się w tej chwili dawna zagadka, dlaczego do Preisów mówiono Szklarz. Mieszkali bowiem w Prusach lub w pobliskich Żydatyczach czy Kamienopolu ludzie, którzy nosili właśnie to nazwisko. Kolejne zapisy mówią, że rodzicami wymienionego Jana był ochrzczony w 1808r. Ignacy Szewczuk, który w 1833r. ożenił się z Rozalią zd. Bobra. Zapiski sięgają lat 1786, bowiem w tym roku w drewnianym wówczas kościółku zbudowanym obok starego cmentarza w środkowej części Prus, ochrzczony został najstarszy mój przodek – Maciej, ojciec wspomnianego Ignacego Szewczuka. Natomiast rodzicami mojej babci (ze strony ojca) byli Józef Kowalski i Apolonia zd. Preis, wdowa po Piotrze Piotrowskim. Ojcem mego pradziadka Józefa Kowalskiego był Grzegorz urodzony w Prusach w 1806r. Gdyby nie zapisy organisty Tomasza, dzisiaj bardzo trudno byłoby sięgnąć do archiwów państwowych, jeszcze trudniej z pewnością do archiwów kościelnych przy kuriach metropolitarnych, albowiem mało kto wie, że nie udostępnia się w żadnej postaci do osobistego wglądu ksiąg i akt, od których zamknięcia nie upłynęło jeszcze 100 lat [Prawo o aktach stanu cywilnego z dnia 29.09.1986 (z późniejszymi zm.), Dz. U. nr 161 (2004), poz. 1688, art. 25; Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji w sprawie szczegółowych zasad sporządzania aktów stanu cywilnego … z dnia 26.10.1998 (z późniejszymi zm.), Dz. U. nr 92 (1999), poz. 1058, par. 28]. Historia wsi Prusy mówi, że „kościół i parafiapowstały tu jeszcze przed 1448 rokiem, kiedy występuje tu miejscowy pleban Jan. W 1485 roku fundację odnowił król Kazimierz Jagiellończyk. Podczas najazdu Tatarów w 1620 roku kościół został całkowicie zniszczony. Nowy kościół drewniany został wybudowany w 1710 roku. Nastąpiło to dzięki staraniom ks. Stanisława Dobrzelowskiego, ówczesnego proboszcza. Była to budowla drewniana, wewnątrz ozdobiona malowidłami, z trzema ołtarzami, z których główny zawierał obraz Matki Bożej, uznawany za słynący łaskami. Boczne ołtarze były poświęcone św. Iwonowi oraz św. Franciszkowi Ksaweremu. Pismo święte Starego Testamentu wymienia matkę każdego króla izraelskiego, ażeby wykazać, ile matka posiada wpływu na wychowanie dzieci. Święci Pańscy zwykle mieli dobre i pobożne matki. Tak było również z Iwonem, którego nazywano "świętym kapłanem”. Kapłan Iwon dobrze postępował do końca życia, a gdy Bóg zesłał mu jeszcze cierpienia, znosił je cierpliwie i z głęboką pokorą. Zmarł dnia 19 maja 1303 roku, a setki ubogich i chorych, którym był ojcem i opiekunem, opłakiwały jego zgon. Od 1745 roku w Prusach istniało Bractwo św. Trójcy. Kościół uległ całkowitemu zniszczeniu w 1762 roku. Wówczas mieszkańcy Prus i całej parafii podjęli prace nad budową nowego kościoła, który ukończono w 1766 roku. Był to drewniany kościółek, zbudowany z drewna modrzewiowego, za Zagumienkami i folwarkiem Potockich. Obok kościoła w dalszym ciągu istniało stare cmentarzysko, na którym chowano zmarłych. Pani Barbara Czarna w swojej pracy dyplomowej pisała wówczas „ W tej wsi jest kościół drewniany: jus collationis królowi należy. Dziesięcina temuż ks. Plebanowi Venerabilis Andreas Kulicki Parochus w Kamienopolu po folwarku wytyczna należy, a z Prus tuteczni poddani wg dawnego zwyczaju i postanowienia meszne temuż ks. Plebanowi z półłanku żyta, pół kłody, i owsa także dawać powinni: w Laskach (w Laszkach) także folwarku wytyczna temuż ks. Plebanowi należy dziesięcina. Karczma w tej wsi była przed wojną, która spalona. Wkładamy na to p. Dzierżawcę, aby one pobudował i prowentu z tej karczmy do skarbu Rzeczypospolitej płacił złotych polskich 20”. Czy rzeczywiście dzierżawca ziem pruskich pobudował karczmę w miejscu, gdzie ona dawniej istniała i czy Rzeczypospolita miała z niej dochody, źródła pisane milczą. Faktem jest, że w tamtych czasach stała przy naszej drodze na gruncie dworskim tuż obok „drogi Olejarzowej”, została spalona w 1914r., prawdopodobnie na wskutek działań wojennych. Przed II wojną światową Prusanie poprawiali swoje nastroje, korzystając z usług karczmy prowadzonej przez mieszkańca Prus narodowości żydowskiej o imieniu Mordko. Jego karczma stała po stronie Zakopy kawałeczek drogi od młyna. W naszej wsi, na długo przed wojnami kozackimi (1648-1671), zbudowano na starym korycie Pełtwi młyn wodny. Usytuowany był na rzece za zabudowaniami przedwojennych gospodarzy Tomasza Kroczaka i Piotra Smoka. Świadczyły o tym pozostałości wałów i zastaw wodnych. Prusy były wsią przeludnioną (205 mieszkańców na 1 km kw.), o czym świadczyła bardzo niska średnia wielkość gospodarstw przypadająca na jedną rodzinę. Średnie gospodarstwo liczyło mniej niż 4 morgi, jednakże byli we wsi zamożni gospodarze, którzy posiadali więcej niż 15 morgów ziemi. Do nich zaliczyłbym naszego sąsiada z następnej uliczki – drogi kapitulnej zw. ”droga Dydowa”, przy której mieszkał Bartłomiej Dyda mający 19 morgów ziemi. Urodzony w sierpniu 1885r. gospodarz, ożenił się Zuzanną od Dorociaków. W gospodarstwie pomagali mu dzieci: najstarsza Stefania – wyszła za mąż za Józefa Bednarza, Maria – żona Tomasza Bireckiego, Józefa – wyszła za mąż za Kazimierza Bireckiego, Zofia, Stanisław – ożeniony z Zofią Dobrucką i Bronisław. Pamiętam jak Bronek, wielbiciel gołębi pocztowych, przychodził do naszego domu, przynosił pszenicę i karmił swoje gołębie, które na naszej stajni miały gołębnik. Powtarzał zawsze – Józek, ty trzymaj gołębie, a ja przyjdę, nakarmię je i przynajmniej popatrzę jak fruwają, bo tato zabrania mi trzymać je u siebie. Wiadomo, każdy mieszkaniec naszej wsi musiał mieć lokum, może nie takie jak obecnie, ale gdzieś trzeba było mieszkać. Zwykle w jednym domu mieszkało dwie, trzy rodziny, zdarzało się, że cztery i pięć, gdy siostry lub bracia pożenili się. Na budowę nowego, nawet najskromniejszego domu, większości nie było stać. Także w jednym domu rodzinnym – Dyda mieszkało 2 braci, młodszy Bartłomiej z rodziną, o którym wspominałem i starszy urodzony w styczniu 1884 roku – Wojciech Dyda. Był to człowiek wykształcony, pracował w magistracie we Lwowie, wiejski autorytet. Świadczą o tym fakty pamiętane z mojego dzieciństwa, mieszkaliśmy przecież nieopodal. We wsi zwali go Paneczek. Codziennie do pracy we Lwowie dojeżdżał autobusem, ten zatrzymywał się na drodze obok jego domu, pomimo że w tym miejscu nie było wyznaczonego miejsca postojowego. Gdy nie było go na przystanku, kierowca trąbił i czekał aż dojdzie oczekiwany pasażer. Tak więc nowoczesne przedwojenne Prusy korzystały z bezpośredniego połączenia autobusowego oraz połączenia telefonicznego ze Lwowem. Nasza społeczność wiejska mogła od lipca 1933r.ze względu na bliskość radiowej stacji nadawczej, z kryształkowych aparatów radiowych posłuchać cotygodniowej półgodzinnej audycji rozrywkowej lwowskiej rozgłośni Polskiego Radia „Wesołej Lwowskiej Fali”. Do głównych wykonawców tej audycji należeli: Henryk Vogelfanger i Kazimierz Wajda, czyli popularni Tońko i Szczepcio.Przeludnienie naszej wsi spowodowało „głód ziemi”, nie wchodziło zatem w grę poszerzenie areału łąk kosztem gruntów ornych. Tuż przed wojną mieszkańcy czynnie włączyli się do prac regulacyjnych rzeki Pełtew, budując sieć rowów nawadniających. Na drodze idącej ze Lwowa przez Podborce i Kamienopol z pomocą państwa wybudowano most o żelbetowej konstrukcji z urządzeniem spiętrzającym wodę. Dzięki tzw. zastawce, spiętrzana woda płynęła rowami nawadniającymi na łąki. Jak poprzednio wspominałem ze Lwowa płynęły Pełtwią ścieki komunalne, w ten sposób nawadniane łąki były jednocześnie nawożone, co powodowało wzrost wydajności traw z 1 ha. Pani Barbara Czarna pisała – „W roku 1729 daje August II Stefanowi Potockiemu, marszałkowi nadwornemu i jego żonie Teresie z Kąckich dobra Prus w dożywocie. W roku 1767 pozwala Stanisław August Ewie z Kaniewskich Potockiej wdowie zrzec się dożywocia na rzecz syna Wincentego Potockiego.” Do tego momentu dzieje wsi Prusy potwierdzone są dokumentami historycznymi. Na podstawie kroniki spisanej przez Tomasza Bobrę i wspomnień byłych mieszkańców, dalsza historia Prus przedstawiana jest następująco. „Za czasów I rozbioru Polski wieś królewska Prusy została sprzedana. Przeszła w ręce prywatne szlachcica o nazwisku Strzembosz, właściciela folwarków w Laszkach i Srokach. Szlachcic ów podarował cześć ziemi na cmentarz w Prusach, zlokalizowany w kierunku zachodnim, około pół kilometra od siedliska wsi. Na cmentarzu wybudował kaplicę cmentarną, w której mieścił się grobowiec rodziny Strzemboszów. Nad drzwiami umieszczony był napis: J.W.Jan z Demajowic Strzembosz, dziedzic dóbr Sroki, fundator kaplicy na cmentarzu w Prusach, umarł 6 września 1817 r. przeżywszy lat 81, spoczywa we własnej kaplicy”. Po przeniesieniu doczesnych szczątków fundatora do miejscowości Lackie Wielkie (od 1934r. siedziba gminy wiejskiej w powiecie złoczowskim województwa tarnopolskiego ) stała się kaplicą grzebalną zmarłych kapłanów. Tutaj zostali pochowani ks. Wincenty Bąkowski (1843-1904), ks. Kowalski i ks. kan. Jan Skurzak. Tablica w kaplicy głosiła: „Tu spoczywa ś.p. ks. kan. Wincenty Bąkowski, urodzony w 1843 roku, zmarł w Panu dnia 14 maja 1904 r. W 30 roku swego kapłaństwa, od roku 1901 Proboszcz w Prusach pod Lwowem”. W kaplicy znajdował się skromny ołtarz – na mensie ołtarzowej był umieszczony krzyż żelazny oraz mały krzyż mosiężny. Do bocznej ściany była przytwierdzona sygnaturka.Dzisiaj kaplica grzebalna jest w opłakanym stanie, pozostała tylko dolna cześć murów, do środka ktoś wstawił drewniany krzyż. Przedostanie się w okolice kaplicy graniczy z cudem, gdyż teren wokoło zarośnięty jest kolczastymi krzakami. Ta daj Boży zdrowi !

Dawny budynek w obecnym Jampilu.

 

Dotychczasowe stare cmentarzysko i modrzewiowy kościółek Prusach znajdował się jak już wspominałem za drogą ziemną Zagumienki i folwarkiem dworskim, pomiędzy uliczkami: „drogą Olejarzową a „drogą Bednarzową”. Na olbrzymim placu obok dworu dziedzica zbudowane zostały jeszcze inne potrzebne budynki – cegielnia dworska, stajnie. Po drugiej stronie drogi bitej na Zakopie mieściły się dawniej tzw. „czworaki ”dla dworskiej służby. Większość tych budowli uległa zniszczeniu na początku I wojny światowej w latach 1914 -15. Cały plac po dworze w latach 1923-24 został zakupiony przez Spółdzielnię Mleczarsko – Młynarską z Prus. Członkowie Spółdzielni zbudowali w tym miejscu staw rybny, by następnie odstąpić go Straży Pożarnej, której dopływ gotówki ze sprzedaży ryb wspomagał zakupy najpotrzebniejszego sprzętu pożarniczego. Obok stawu powstała remiza, obok niej funkcjonował sklep. Strażacy dysponowali najpierw ręczną konną pompą wodną jako, że pieczę nad naszymi strażakami trzymali Zarząd Gminy i Kółko Rolnicze. Z ich inicjatywy Spółdzielnia Mleczarsko – Młynarska, Kasa Stefczyka i Kółko Rolnicze zakupiły motopompę benzynową. Dla uzupełnienia informacji dodam, że Straż Pożarna w Prusach powstała jeszcze za czasów austriackich przed I w.ś. w 1908 roku. Po drugiej stronie drogi powiatowej zbudowanej w 1927 roku, naprzeciw remizy, pod nr 137 mieszkała Maria Paytra. Obok jej posesji latem na łące urządzano zabawy wiejskie. Do tańca przygrywała oczywiście orkiestra z Prus, której muzycy w większości samoucy, grali w naszej orkiestrze dętej. Zapewne dominował w niej znany wszystkim skrzypek Jan Noworolski, mieszkający po wojnie w Dobrzyniu pod nr 31. Budowa stawu rybnego w tym miejscu Prus była możliwa, gdyż z Górki i innych wzniesień spływała woda w kierunku południowo zachodnim i dalej do Fernelówki. Pod drogą bitą były umieszczone przepusty, które umożliwiały spływ wody do kanału i poprzez rowy melioracyjne do Pełtwi. W czasie II wojny światowej na tym placu, blisko drogi zbudowała swoje baraki i stacjonowała jednostka organizacji Todta (niem. Organisation Todt OT).Przed wojną ten niewielki areał przy samej drodze wykorzystywali nasi chłopi, dopiero za nim był staw rybny. To właśnie na tym polu Todt postawiła baraki. OT została utworzona w 1938 w nazistowskich Niemczech mając za zadanie budowę obiektów wojskowych, kierowana początkowo przez Fritza Todta. Tworzyły ją zarówno prywatne firmy budowlane jak i przedsiębiorstwa państwowe. Organisation Todt zatrudniała początkowo Niemców niezdolnych do służby wojskowej oraz przedpoborowych, którzy podlegali obowiązkowi pracy w organizacji. W latach II wojny światowej zatrudniano przymusowo także robotników i inżynierów z krajów okupowanych, także ludzi z Prus Niemcy wykorzystywali do kopania rowów i okopów. Przykładem moja siostra, ale o tym później. W protokole wizytacyjnym z 1801 roku zanotowano, że świątynia w Prusach była w stanie daleko posuniętej ruiny. Z powodu złego stanu świątyni od 1812 roku nabożeństwa odprawiano w greckokatolickiej cerkwi w Pikułowicach. Zastanawiający jest fakt, iż po niewielu latach od zbudowania nowego drewnianego kościółka, popada on w ruinę. Przyczyn jak na tamte czasy może być wiele, wojny, epidemie, pożary. Faktem jest, że olbrzymi pożar jaki wybuchł we wsi, zniszczył w Prusach przeszło 70 gospodarstw. Wówczas podjęto starania o budowę nowego obiektu sakralnego. Wobec zniszczenia dotychczasowego drewnianego kościółka, należało wybudować nową większą świątynię. Wielce prawdopodobne jest, że plac pod budowę naszego kościoła ofiarował fundator kaplicy na cmentarzu w Prusach, dziedzic dóbr Sroki, Jan z Demajowic Strzembosz. W październiku 1816 roku poświęcono kamień węgielny, zaś dziedzic umiera 6 września następnego roku. Zachowaną do dnia dzisiejszego świątynię parafialną w Prusach wzniesiono w 1825 roku pod wezwaniem św. Bartłomieja Apostoła. 
Podlwowskie tradycje bożonarodzeniowe.
Kiedy w Prusach zbliżało się Boże Narodzenie w domach czyniono przygotowania do tych pięknych świąt, bowiem obok Wielkanocy jest najuroczyściej obchodzonym świętem. Dotyczyło to zarówno starszych i dzieci, bowiem do latorośli wspólnie ze starszymi należało przygotowanie wystroju choinki. Już od początku Adwentu, kiedy tato kupił na targu we Lwowie marszczoną bibułę, siadałem do stołu ze starszymi siostrami i robiliśmy z prostej żytniej słomy długie kolorowe łańcuchy. Do kobiet należało zrobienie ładnych aniołków z bibuły, gwiazdek i innych ozdób, do mnie wybranie ładnych czerwonych jabłek, przygotowanie orzechów i owinięcie ich sreberkiem, a do taty przyniesienie ładnej świerkowej choinki. Przed samymi świętami mama w piecu chlebowym umiejscowionym w sieni piekła strucle (bułki pszenne), chleb żytni i inne smaczne drożdżowe ciasta, do dziś pamiętam ich zapach. Potem ubieraliśmy choinkę, była wówczas wielka radość i ogólne podniecenie. Wieszaliśmy na drzewku ozdoby – kolorowe ptaszki i grzybki, piernikowe figurki ludzi i zwierząt, postać św. Mikołaja, włosy anielskie, parę cukierków, kolorowe łańcuchy, aniołki i oczywiście bombki. Na szczycie drzewa gwiazdę betlejemską i wokoło kolorowe świeczki, bo prądu w Prusach jeszcze nie było. Zbliżała się wigilia Bożego Narodzenia. Tego dnia, wcześnie rano cała dzieciarnia z Prus ( tylko chłopcy) biegała po wsi i odwiedzała domy swoich krewnych, wujków, ciotek, stryjów i stryjenki, by jak nakazywała tradycja pierwszym który w tym dniu odwiedzi taki dom, był mężczyzna. Powszechnie uważało się, że jeśli w ten dzień pierwszy do domu wejdzie mężczyzna zwiastuje to szczęście, jeśli kobieta – wprost odwrotnie. Trzeba nadmienić, że istniało także inne znaczenie tego obyczaju: pierwszy facet – krowa się ocieli i będzie byczek, pierwsza kobieta – będzie jałówka. Wchodząc do domu wypowiadało się te słowa; „hop, hop przyszedł do was na wigilię chłop”. Oczywiście szczodrzy gospodarze częstowali przybysza pieczywem i paroma groszami, które stanowiły dość pokaźną sumę po obejściu domów wszystkich krewnych. W Wigilię nie wolno było nic pożyczać, gdyż przez cały rok pożyczonej rzeczy będzie w gospodarstwie brakowało. Wszystkie czynności związane z gospodarstwem i przygotowywaniem wieczerzy musiały być ukończone przed zmrokiem, ponieważ do wieczerzy zasiadano wraz z pierwszą gwiazdką na niebie. Całe obejście i izba musiały być gruntownie wysprzątane. W Wigilię obowiązywał post ilościowy (trwający do wieczerzy) i jakościowy (zakaz spożywania mięsa do północy). Rano wszyscy domownicy otrzymywali od mamy jedynie jałowy chleb, a potem jedli tylko pieczone ziemniaki w południe. Czasami na śniadanie podawano postny żur z ziemniakami. Po śniadaniu do izby w której mieliśmy spożywać wieczerzę wigilijną, wnosiliśmy z tatą długą prostą żytnią słomę zwaną dziaduchem i wyściełaliśmy całe pomieszczenie na pamiątkę stajenki betlejemskiej. Ten zwyczaj przetrwał do lat 60-tych i długo jeszcze po wojnie w Dobrzyniu kontynuowaliśmy tę tradycję. Po wieczerzy przed pójściem na pasterkę kręciliśmy w domu powrósła z tej słomy (dziaducha) i szliśmy do sadu, podchodziliśmy do każdego drzewa owocowego i zwracali się doń następującymi słowami: ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i odpowiadali sobie: „Na wieki wieków amen”, po to by drzewa na następny rok dobrze obrodziły. Tato opowiadał, iż starsi ludzie z Prus mówili, że w dawnym drewnianym kościółku w Prusach dziaduch i sianko znajdowała się także na kościelnych podłogach, jednakże już w nowo wybudowanym kościele ksiądz nie pozwalał na wnoszenie jej do środka. Wieczerzę wigilijną rozpoczynano z zapadnięciem zmroku, gdy na niebie ukazywała się pierwsza gwiazda. Pierwszą gwiazdkę wypatrywały przede wszystkim dzieci, które z niecierpliwością oczekiwały na wigilię. Czyniono tak na pamiątkę gwiazdy betlejemskiej, którą według Ewangelii św. Mateusza ujrzeli Mędrcy ze Wschodu, nazywani Trzej Królami. Rodzina w wigilijny wieczór wchodząc do naszego domu już od progu pozdrawiała gospodarzy, chwaląc Pana taki słowami: „ Na szczęście, na zdrowie z tymi świętami, abyśmy te szczęśliwie odprowadzili, drugich lepszych doczekali”. Tato lub mama odpowiadali: „Niech się tak stanie, daj Boże i Wam, dziękujemy”. Gdy dzieci wypatrzyły na niebie pierwszą gwiazdkę, tato dawał znak i wspólnie z siostrą Heleną lub Marią wnosiliśmy do pomieszczenia, ja mały snopek owsa zwanego dziadem, by przyniósł obfitość plonów, siostra gdacząc niosła sianko – by darzyło się w gospodarstwie domowym i kury wiedziały do czego są stworzone. Wszystko na wzór stajenki betlejemskiej. Dziada ustawialiśmy zwykle w widocznym kącie, obok niego sianko, a jej niewielką część dawano na stół. Nie wykorzystany podczas wieczerzy wigilijnej opłatek wsadzano pomiędzy kłosy owsa w dziadzie i czekał na dalsze swoje przeznaczenie. Jak wszyscy domownicy zebrali się przy stole (nikt nie miał prawa usiąść), nakrytym białym obrusem (pod nim znajdowało się sianko poświęcone wcześniej w kościele), zapalano świecę. Zwykle przy stole jak nakazywał zwyczaj musiała zasiadać parzysta liczba domowników, gdy kogoś z rodziny oczekiwano lub była liczba nieparzysta, oczekiwano aż ktoś dojdzie lub dopraszano do stołu. Dawniej tak jak dzisiaj zresztą, unikano liczby 13. Feralna trzynastka wzięła swój początek od Ostatniej Wieczerzy, kiedy to jako 13 przybył Judasz Iskariota. W naszym domu kultywowany jest zwyczaj pozostawiania wolnego miejsca przy stole wigilijnym. Miejsce to przeznaczone jest dla przygodnego, niespodziewanego gościa. Stawiając wolne nakrycie na stole wyrażamy pamięć o naszych bliskich, którzy są poza domem i nie mogą z nami spędzić świąt. Wolne miejsce może również przypominać zmarłego członka rodziny. Gdy wszystko było gotowe, wszyscy obecni klękali i odmawiano krótką modlitwę. Po zakończonej modlitwie najważniejszym momentem wigilijnej wieczerzy było łamanie się opłatkiem. Opłatki wypiekane były z przaśnego ciasta (mąki pszennej i wody) i roznosił je po Prusach organista Tomasz Bobra na krótko przed świętami. Zostały wcześnie poświęcone w naszym kościele co było znakiem zachowania wspólnoty parafialnej. Tato wstawał, brał opłatek do ręki i wygłaszał krótką mowę składając przy tym życzenia zdrowych i wesołych świąt wszystkim domownikom, podawał każdemu cześć opłatka, by mógł się połamać z innymi. Obowiązywała hierarchia wieku, od najstarszego do najmłodszego, aby w „takiej kolejności schodzić z tego świata”. Każdy brał do ręki opłatek wcześniej czyniąc znak krzyża świętego. Łamiąc się nawzajem opłatkiem wszyscy składali sobie życzenia zdrowia i pomyślności oraz przepraszali za przykrości i urazy. Dopiero teraz domownicy siadali na wcześniej wyznaczonych miejscach z obowiązującą hierarchią – kto starszy. Wieczerza wigilijna rozpoczynała się od spożywania barszczu czerwonego z uszkami, potem zupy grzybowej, zwykle było przygotowanych 12 potraw. Na stole pojawiały się pierogi z różnym nadzieniem – ruskie, z kapustą, kaszą gryczaną, gołąbki – ryżowe, gryczane i ziemniaczane, sos grzybowy, śledzie w śmietanie, kapusta zasmażana z grochem (pychota), kutia, ciasto, strucla (pszenna bułka biała jak śnieg),grzybki marynowane. Obowiązkowo na wigilijnym stole musiała być makówka. Robiło się ją z placka pieczonego na blacie kuchni, który był darty na drobne kawałki, dodawany do niego ugotowany mak utarty w donicy, posłodzony i zalany mlekiem. U nas spożywaliśmy go na zimno. Wszystko popijaliśmy kompotem z suszonych owoców. Po obfitej wieczerzy przystępowaliśmy do kolędowania, zwykle zaczynaliśmy kolędą „Wśród nocnej ciszy”. W trosce o zdrowie i dostatek jedzenia w Nowym Roku nie należało, aż do skończenia wieczerzy przez wszystkich, odchodzić od stołu. Po zjedzeniu siostra Maria zbierała wszystkie łyżki ze stołu, wiązała je i szła przed dom, by jak to się u nas mówiło – kałatać (potrząsać) nimi. Z której strony odezwał się pies, z tej strony nadejść miał jej przyszły mąż. Zwykle odzywał się pies u Krzyśków – na zachodzie, co oczywiście później się potwierdziło, gdyż w 1945 roku w tym kierunku wyjechaliśmy, a w 1947r wyszła za mąż. Następnie tato brał z dziada opłatek i szliśmy do obory, gdzie dzielił się z bydłem chlebem i opłatkiem. Bardzo chciałem usłyszeć jak mówią zwierzęta, bo ponoć w Wigilię mówiły ludzkim głosem. Ale jakoś nigdy nie udało mi się usłyszeć tych rozmów, to i dobrze bo jak starsi opowiadali , kto ten głos usłyszał do Nowego Roku już go nie było na tym padole. Przed północą wszyscy udawaliśmy się do kościoła na pasterkę. W pierwszym dniu świąt mama nie gotowała obiadu, zjadaliśmy to co pozostawało z wigilijnej wieczerzy. Było już mięso i kotlety – wyroby zrobione przez masarza z chowanej na święta świni, odgrzewała przygotowany wcześniej bigos. Dzień Bożego Narodzenia rozpoczynaliśmy od udziału w porannym nabożeństwie, przeżywany był w atmosferze powagi i spokoju. Należało powstrzymywać się od wszelkich prac; sprzątania, rąbania drewna, przynoszenia wody ze studni, a nawet nie wolno było rozniecać ognia, czy też kłaść się w ciągu dnia na spoczynek. W pierwszy dzień świąt nie urządzano zabaw ani wesel, a poza najbliższą rodziną nie przyjmowano i nie składano wizyt. Obecnie zakazy te nie są już tak rygorystycznie przestrzegane jak w przeszłości, dotychczas jednak Boże Narodzenie spędza się w spokojnym i uroczystym nastroju i zwykle w gronie najbliższych. Ta daj Boży zdrowi !

Dobrzyń 1952 r. od lewej Jan Szewczuk i Józef Szewczuk – kuzynowie.

Droga Szklarzowa w Prusach.

Zachowaną do dnia dzisiejszego świątynię parafialną w Prusach wzniesiono w 1825 roku pod wezwaniem św. Bartłomieja Apostoła. Do tej świątyni z dawnego kościoła seminaryjnego we Lwowie (kościół Matki Bożej Gromnicznej) zostały przeniesione dwa boczne ołtarze. Konsekracja tej świątyni odbyła się w 1837 roku. Dokonał jej arcybiskup metropolita lwowski – Franciszek de Paula Pisztek, 11 lutego 1836 został promowany na arcybiskupa metropolitę lwowskiegoz tytułem prymasa Galicji i Lodomerii, jako następca Franciszka Luschina. W okresie jego rządów arcybiskupich powstał pałac metropolity we Lwowie oraz małe seminarium duchowne. Pisztek zreorganizował podział archidiecezji na dekanaty, powołał do życia Towarzystwo Wstrzemięźliwości oraz prowadził działalność charytatywną. „Jeżeli w całej Galicji było 54,4 % Polaków, 42,1 Rusinów, zaś szkół polskich – 52,3 %, a 47% szkół ruskich, to wieś Prusy zamieszkiwała przede wszystkim ludność narodowości polskiej wyznania rzymsko – katolickiego. Wg danych pochodzących ze spisu powszechnego przeprowadzonego 31.XII.1910r., na 1483 wszystkich mieszkańców wsi, 1415 stanowiła ludność wyznania katolickiego, 22 grecko – katolickiego, 42 wyznania mojżeszowego, 4 inne wyznania. Do parafii w Prusach należały pobliskie wsie – Kamienopol, Laszki, Pikułowice, Podborce, Sroki Lwowskie i Żydatycze. Cała zaś parafia należała do dziekanatu lwowskiego zamiejskiego. Wg spisu z 1910 roku, parafia liczyła 2967 wiernych, natomiast jej uposażenie w ziemię wynosiło 28 hektarów. Prusy, ze względu na zdecydowaną przewagę ludności polskiej zamieszkałej na terenie wsi, nazywane były przez okoliczne wsie – wsią czysto polską. Dodajmy, że takich wsi w powiecie lwowskim było niewiele.” Ilość parafian wyznania rzymsko – katolickiego w naszej parafii stale rosła i osiągnęła w 1925 roku – 3385, a bezpośrednio przed wojną w 1938 roku liczyła już 3513 wiernych. Jak podaje „Schematyzm kościoła rzymsko – katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej, wydanie pierwsze (stan z dnia 1 stycznia 1925r.) proboszczami parafii w Prusach byli: ks. Wincenty Bąkowski (1843-1904),ks. kanonik Jan Skurzak (urodzony w 1845, święcenia kapłańskie przyjął w 1873r.), ks. Józef Leśniowski, ks. kanonik Paweł Penar ( urodzony w 1893 święcenia kapłańskie przyjął katedrze lwowskiej w roku 1918, z rąk metropolity arcybiskupa Józefa Bilczewskiego). Wikariuszami w parafii, zwani wówczas katechetami byli : ks. Andrzej Ciepły i ks. Paweł Penar ( u proboszcza J. Skurzaka), ks. Michał Larwiński i ks.Alfons Gogoł ( u proboszcza P. Penara).Ten ostatni miał swoje zasady postępowania, podczas każdej rozmowy lub podczas spowiedzi, nigdy nie popatrzył kobiecie w oczy. Ksiądz kanonik Paweł Penar opowiadał kiedyś, że 5 lat po święceniach kapłańskich uczestniczył we Lwowie w pogrzebie ks. arcybiskupa Bilczewskiego. Żegnały go tłumy wiernych. Został pochowany pośród ubogich na Cmentarzu Janowskim, nie na Cmentarzu Łyczakowskim, odprowadzany na miejsce wiecznego spoczynku przez tłumy przedstawicieli wszystkich środowisk Lwowa. Dla znających rozkład ulic Lwowa dodam, że orszak żałobny ciągnął się od ulicy Gródeckiej aż do bram Cmentarza Janowskiego, czyli przeszło 2 kilometry. Jego zabalsamowane serce przekazano do parafii św. Stanisława Biskupa w Lubaczowie, gdzie spoczęło obok ołtarza z relikwiami metropolity halicko-lwowskiego bł. Jakuba Strzemię. W 2001 urnę z sercem ofiarowano katedrze lwowskiej. Papież Pius XInazwał go jednym z największych Biskupów Świata. Ksiądz kanonik Paweł Penar, opuścił parafię pod koniec wojny, przed wyzwoleniem Prus przez Sowietów w lipcu 1944 roku, mając wyrok śmierci od banderowców. Na parafii pozostał wikariusz parafii ks. Alfons Julian Gogoł, który później wyjechał z nami w 1945 roku na Ziemie Zachodnie. Wyjeżdżając z Prus organista Tomasz Bobra klucze od kościoła oddał sołtysowi wsi, już nie Prusy, lecz przez Sowietów przemienionej na Jampol.Zamiast do wagonu repatriacyjnego pakować dobytek z ojcowizny, postanowił zabrać wyposażenie z kościoła. Takim oto sposobem do kościoła parafialnego pw. św. Bartłomieja Apostoła w Szydłowicach trafił m.in. obraz Matki Boskiej Łaskawej, odrestaurowany po tragicznej powodzi w 1997 roku. Dotychczasowa nasza świątynia w Prusach od 1946 roku była używana jako cerkiew prawosławna, w 1990 roku przejęli go grekokatolicy. Ślub i wesele mojego taty odbyły się jesienią 1917r.,wcześniej służył w wojsku w regimencie austriackim za czasów cesarza Franciszka Józefa I. W działaniach wojennych 1914-18, z nieznanych mi do dzisiaj powodów, nie uczestniczył. Ożenił się z Katarzyną Kowalkowską (dlatego mówią do mnie Józek Kowalkowskiego) córką Karola i Rozalii zd. Szewczuk. Tato został zięciem u Kowalkowskich. Ojciec mamy, mój dziadek Karol zmarł wcześniej, babci też dobrze nie pamiętam, bo zmarła w Prusach w 1938r., kiedy miałem zaledwie 6 lat. Mama urodzona w Prusach 30 lipca 1892r. miała starszą siostrę Zofię. Ciocia Zofia wychodząc za mąż za Marcina Serwadczaka wychowała siedmioro dzieci: Rozalia (1907) – późniejsza Birecka, Marcin (nie powrócił z frontu II w.ś.), Grzegorz (1919), Franciszek (1927), Józef, Maria – późniejszą Drozd i Bronisław Serwadczak. Po weselu ciocia Zofia opuściła dom rodzinny i przeniosła się do męża, do Serwadczaków. Mieszkali w Prusach naprzeciw Kasy Stefczyka. Wszyscy z wymienionych członków naszych rodzin już nie żyją. Pochowano ich na cmentarzach w Dobrzyniu i Szydłowicach. Los wymienionych podzielił mój najstarszy z rodzeństwa brat Stanisław, który zmarł w Prusach jako dziecko w 1918 roku. Po nim urodziła się moja najstarsza siostra Zofia (1920-1997), Helena (1923-2012), Maria (1926-2012). Jestem najmłodszy z rodzeństwa, urodziłem się w kwietniu 1932r.i, jak już wspominałem, podczas święta swojego patrona św. Józefa Rzemieślnika, 1 maja 1932 roku namaszczony olejami przez ks kanonika Pawła Penara, przyjąłem Sakrament Chrztu Świętego. Moim chrzestnym był Tomasz Załugowicz. Mieszkaliśmy w ładnym domu pod nr 82, wprawdzie był lepianką, ale prezentował się okazale, zresztą zarys tego budynku istnieje do dnia dzisiejszego, byłem i widziałem. Po lewej stronie stajnia w niej 3 krowy, para koni, świnie i drób. Przed wejściem do domu okazała piwnica (nasza wybawicielka z kłopotów, o niej później), wcześniej przy płocie głęboka studnia z krystaliczną wodą. Przy uliczce zwanej „droga lokajowa” pierwszy po lewej stronie od drogi bitej mieszkał mój kolega Bolek Preis z rodzicami – Michałem i Katarzyną zd. Pawlaczek oraz dziadkiem Sebastianem. Powyżej my, za nami Jan Krzyśko i Stanisław Koziar. Trochę to dzisiaj dziwne, ale dopiero za nimi był nasz ogród i stodoła. Po drugiej stronie uliczki od strony Zagumienek mieszkał Stanisław Noworolski z rodziną, potem Noworolski Jan i Franciszek. Poniżej Noworolskich, bliżej drogi mieszkał Chomiak Franciszek, Noworolski Piotr i Abel Zofia. Tato z mamą gospodarzyli na 3,5 morgach pola, które ciągnęło się za Ogrodami aż do tzw. poprzeczki. Drugi półmorgowy kawałeczek pola był koło stawku z rybami. Na ogrodzie sadziliśmy dużo kapusty i innych warzyw z własnych nasion. Niezwykle urodzajna ziemia (czarnoziem) sprawiała, że nie trzeba było używać nawozów sztucznych, wystarczał przeorany raz na dwa lata obornik, wszystko rosło jak na drożdżach. Nikt nie wiedział, co to znaczy stonka ziemniaczana czy inny polowy szkodnik. Gdy wszystko już ładnie wyrosło, kopało się zbiory i wiozło furmanką przez Sroki i Laszki Murowane na plac Węglarski do Lwowa. Tato zaprzęgał Miśka i Baśkę, mama pakowała wszystko na wóz i w drogę. Po sprzedaniu wszystkiego za przysłowiowe parę groszy, zawsze to były jakieś pieniądze, by kupić coś do domu, rodzice sadowili mnie na wozie, abym pilnował konie, a sami robili zakupy na targowisku. Konie lubiłem od dzieciństwa, potem gdy byłem już dorosły, mając swoje gospodarstwo, zawsze miałem parę ładnych koni, klacz i wałacha. Oprócz warzyw bardzo atrakcyjnym towarem sprzedażowym było mleko. Dużo go sprzedawaliśmy, mieliśmy przecież 3 krowy. Najwięcej odstawialiśmy do punktu skupu, zlewnia była niedaleko nas w budynku Spółdzielni Mleczarsko – Młynarskiej, mieściła się tu także gmina, z boku młyn. Założona w 1931r. Spółdzielnia Mleczarska liczyła 307 członków. Co miesiąc Spółdzielnia dostarczała transportem konnym do Lwowa prawie 594 tyś. litrów mleka. Wiadomo, większe pieniądze otrzymywało się wtedy, gdy mleko sprzedawało się indywidualnym odbiorcom, w skupie zawsze płacono mniej. Druga zlewnia była w wybudowanym budynku Kasy Stefczyka opodal kościoła. Prusy słynęły z hodowli krów (głównie rasy holenderskiej). Wg spisu przeprowadzonego w 1910r.gospodarze posiadali 298 koni, prawie 560 krów i 340 świń. Pani Barbara Czarna pisała: „Bardzo istotną kwestią była sprawa szerzenia kultury hodowlanej wśród chłopów, z reguły nie kończących szkół ani kursów rolniczych. W tym wysiłku wspierali ich asystenci kontroli mleczarskiej. Ich obowiązkiem było przynajmniej raz w miesiącu odwiedzić oborę będącą pod kontrolą, wypełnić kwestionariusz dotyczący wagi poszczególnych krów, ilości zużycia paszy, okresu ocielenia się, ilości udoju oraz zawartości tłuszczu w mleku. Szeroko zakrojona była współpraca pruskiego Kółka Rolniczego z Dublańskim Kołem Rolniczym, działającym przy założonej w 1855 roku Akademii Rolniczej w Dublanach (12 km od Prus). W ramach tej współpracy organizowane były kilkudniowe kursy rolnicze mające na celu szerzenie oświaty rolniczej i propagowanie postępu rolniczego. Rezultatem tych szkoleń stały się różnego rodzaju doświadczenia prowadzone zarówno przez dojrzałych gospodarzy, jak i przez młodzież. Ci pierwsi należący do Kółka Rolniczego zajęci byli doświadczeniami pod względem nowych odmian zbóż i innych płodów rolnych. Szczególne ich osiągnięcie stanowiło sprowadzenie i rozpowszechnienie ziemniaków wczesnych, tak zwanych „amerykanów”. Młodzież zaś pracowała na poletkach doświadczalnych, gdzie prowadzono doświadczenia nad wydajnością plonów. Dużą wagę przykładano w Prusach do hodowli koni. Rokrocznie Związek Hodowców Koni we Lwowie organizował na Targach Wschodnich we Lwowie pokaz koni z całego powiatu. Brali w nich udział także gospodarze z Prus, Józef Owsiak i Alojzy Serwadczak, mając najpiękniejsze konie we wsi, przez trzy kolejne lata zdobywali nagrody na tychże wystawach. W nagrodę otrzymali wspaniały komplet uprzęży”. Targi Wschodnie we Lwowie urządzano od 1921 roku w dniach 5 – 15 września. Rocznie zwiedzało wystawy około 150 tyś. ludzi. Dotrwały do września 1938 roku, w 1939 wybuchła wojna. W czasie wojny mając krowy i pole, trzeba było Niemcom oddać za darmo w ramach kontyngentu z góry określoną ilość mleka, mięsa i zboża. Jeżeli któryś z chłopów zalegał z kontyngentem był najczęściej przez okupanta wywożony na przymusowe roboty do III Rzeszy lub osadzany we lwowskim więzieniu, w najlepszym przypadku w areszcie w Winnikach. Tato opowiadał, że za niewielką zwłokę w dostawie kontyngentu osadzili w areszcie śledczym w Winnikach Piotra Smoka, mojego przyszłego teścia. O sumienne wypełnienie narzuconego kontyngentu dbał ustanowiony przez Niemców – hołowa (sołtys wsi Prusy), nazywał się Letki. Pani Maria Kulczyńska w swojej książce pt. „Lwów – Donbas 1945” wydanej nakładem wydawnictwa „Epoka” w 1988r.pisała: „ Były Ukrainki, których mężowie czy bracia angażowali się mocno po stronie Niemców. Jedna taka Agnieszka z Prus pod Lwowem była żoną sołtysa, który gorliwie zgłaszał polskich chłopów na roboty do Niemiec. Dostał wyrok z polskiej organizacji; wykonanie wyroku nie powiodło się, uciekł. Agnieszka z zemsty sprowadziła niemiecką karną ekspedycję, która wysiekła z karabinów maszynowych polskich chłopów pracujących na polu. Rozzuchwalona poufałymi stosunkami z Niemcami próbowała przekupić sowieckiego oficera, ale to jej się nie powiodło. Jeden z polskich gospodarzy z Prus mówił mi o tym, podszedł do mnie, by mnie przed nią ostrzec; miałam wielką uciechę, gdy w moich oczach dostała taki policzek od dziesiętnika, że aż się przewróciła. Ów gospodarz z Prus znał mnie z pogadanek radiowych dla kobiet wiejskich, było mi szczególnie miło w tych okolicznościach posłyszeć od niego słowa uznania za moją kilkuletnią pracę w Prezydium Kół Gospodyń Wiejskich. Byłam redaktorką działu sanitarnego w „ Głosie Gospodyni Wiejskiej” działając na terenie 3 województw: lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego”. Oprócz dostawy mleka do zlewni, moja siostra Maria, kilka razy w tygodniu nosiła mleko mieszkance Fernelówki k. Lwowa. Chodziła zawsze drogą na skróty, ta wiodła wydeptaną dróżką z Prus, wałem rzeki Pełtew przez dawne łąki dworskie Podstawle, obok domu Preisów – Piotra i Zofii zd. Krzyszczuk, dalej obok Srok do Fernelówki. Pokonywała tę drogę, pomimo że wkoło banderowcy mordowali na polach samotne osoby. Niemcy najpierw zabrali nam jedną, potem drugą krowę. Chodziła więc do pobliskich Pikułowic do Ukrainki, tam kupowała i w dalszym ciągu nosiła na plecach w kierunku Lwowa bańkę mleka, by w domu było parę groszy na utrzymanie całej rodziny. Ta daj Boży zdrowi !

Drużyna Victoria Dobrzyń 1958 r.

Dzisiejsze Prusy czyli Jampil.

 

Latem 1936 roku moja najstarsza siostra Zofia wyszła za mąż za Franciszka Preisa urodzonego w Prusach 7.12.1912r., syna Karola i Katarzyny zd. Koziarska. Zamieszkali tradycyjnie w jednym domu z siostrą szwagra – Józefą i Wojciechem Wolańskim w Prusach na uliczce zwanej – jakby inaczej – „drogą Szklarzową”. W posagu siostra otrzymała od rodziców krowę. Byłem do siostry tak przyzwyczajony, że ciągle mi jej brakowało, więc prawie codziennie idąc drogą przez Zagumienki, odwiedzałem ją w domu, niekiedy pozostając nawet na noc. Szwagier Franciszek był czeladnikiem młynarstwa. Ukończył we Lwowie szkołę młynarską i zaczął pracować w Prusach we młynie. Budynek młyna wybudowano na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, kosztował 140 tys. zł. Jak na tamte czasy, był to nowoczesny młyn, ponieważ zakupione maszyny i urządzenia stanowiły prym w dziedzinie młynarstwa. Wyposażenie młyna stanowiły: przyrządy do czyszczenia, gatunkowania i obłuszczania zboża; przyrząd magnetyczny (służył do wydzielania z ziarna kawałków żelaza – śrubki, gwoździe), oddzielacz zw. trieur (oddzielał z ziarna kąkol i groszek), wietrznik z dwoma oddzielaczami (do usuwania ze zboża lekkich zanieczyszczeń w postaci plew, słomek, kurzu), obłuskiwacz zw. eureką (służy do usuwania zewnętrznej łuski ziarna razem z przylegającym brudem), przyrządy do mielenia zboża; kamienie, walce i tarcze młyńskie. Było tego sporo, bez tych podstawowych urządzeń nie byłoby dobrej mąki, a zwłaszcza potrzebnych w każdym gospodarstwie hodowlanym – otrąb. Wiadomo, lepiej opłacało się sprzedawać mąkę niż samo zboże. Młyn przynosił znaczne dochody pruskiej Spółdzielni Mleczarsko – Młynarskiej. Młyn był motorowy, wszystkie urządzenia poruszał agregat na ropę naftową. Przed wojną młyn pracował na dwie zmiany. Obsługiwało go nawet sześć osób, oprócz szwagra Franka, Jan Noworolski. Głównym mechanikiem – konserwatorem młyna był mój kuzyn Józef Szewczuk s. Jana. Ropę naftową ze Lwowa dostarczał konno Józef Drozd. W czasie wojny nad młynem mieszkał jego niemiecki kierownik, nazwiska nie znam. 27 sierpnia 1939 r. zarządzona została mobilizacja alarmowa, która w garnizonie lwowskim objęła między innymi 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich oraz 19 Pułk Piechoty Odsieczy Lwowai I dywizjon 5 Lwowskiego Pułku Artylerii Lekkiej. 31 sierpnia rozpoczęła się mobilizacja powszechna jednostek 1 rzutu, w tym pozostałych oddziałów i pododdziałów 5 Dywizji Piechoty, artylerii ciężkiej, broni pancernych, żandarmerii oraz służb. W pierwszych dniach września zmobilizowane jednostki skierowane zostały transportami kolejowymi na teren operacyjny. Od 1 września miasto Lwów było silnie bombardowane przez Luftwaffe, co powodowało duże zniszczenia i w pewnym stopniu dezorganizowało działania militarne. Zniszczono między innymi budynki fabryki wódek Baczewskiego i cerkwi greckokatolickiej św. Ducha. Uszkodzony został też Dworzec Główny oraz szereg gmachów, szczególnie przy ul. Gródeckiej i Janowskiej. Poddany ogólnej mobilizacji, szwagier Franek stawia się do obrony ojczyzny w lwowskim pułku piechoty, walczy w obronie Lwowa w pierwszych dniach września 1939r. Jego jednostka otrzymuje rozkaz przedostania się w kierunku granicy i przejścia na teren Rumunii. 17 września, po wkroczeniu Sowietów na nasze wschodnie tereny, dostaje się do ich niewoli. Jako jeniec przebywa w obozie jenieckim pracy przymusowej w Antopolu i Babinie, najpierw do grudnia 1939r. w obozie lwowskim zwany rówieńskim, potem od grudnia 1939r. w obozie rówieńskim zwany lwowskim, wykorzystywany do budowy w morderczym tempie drogi strategicznej Nowogród Wołyński – Lwów przez Równe, Dubno i Brody. Skierowano tu 15 500 osób, z czego w grudniu 1939 r. Polaków było 14.211, w tym 12.482 szeregowców. Gdy Niemcy napadają na Sowietów, po 22 czerwca 1941r. szwagra przewożą do Starobielska w obwodzie woroszyłowgradzkim. Aby siostra nie siedziała sama w domu podczas przebywania szwagra w niewoli, tato znalazł dla niej kąt z naszej chacie. Trzeba jednak dodać, że rodzina nasza powiększyła się o kolejnego szwagra, bowiem siostra Helena wyszła za mąż za Kazimierza Mielnika z Kamienopola. Ich wesele odbyło się w niedzielę 22 czerwca 1941 roku, akurat wtedy, kiedy toczyły się najcięższe walki i powtórne bombardowanie Lwowa przez Niemców. Młodzi małżonkowie także mieszkali w naszym domu. Siostra Zofia do tego dnia, czyli do 22 czerwca, uzyskując odpowiednie zezwolenia władz sowieckich, dwanaście razy odwiedziła swego męża Franciszka w obozach jenieckich na Wołyniu, zawożąc paczki żywnościowe. Do Starobielska już nie pojechała, było zbyt daleko i trwała wojna niemiecko – sowiecka. Już niebawem, w październiku 1941r., po podpisaniu porozumienia Rządu Emigracyjnego z rządem sowieckim o utworzeniu Wojska Polskiego na Wschodzie, powstaje 2 Korpus Polski. W ramach tego korpusu sformowano, m.in. 6 Dywizyjny Batalion Strzelecki „Dzieci Lwowskich” do którego wcielono poborowych, oficerów, podoficerów i ochotników – mieszkańców Lwowa i Małopolski Wschodniej, jeńców i zesłańców z różnych stron ZSRR. Dywizję sformowano w Tocku i tam też trafia szwagier Franek z obozu jenieckiego w Starobielsku. W lutym 1942 batalion przegrupowano do Szachriziabs w Uzbekistanie. Pomimo braku uzbrojenia i trudnych warunków klimatycznych, rozpoczęto szkolenie. Następnie kilkakrotnie przemianowany batalion poprzez Iran (port Pahlevi), Irak (Khanaqin), Palestynę, Egipt (Quassassin, Ikingi Mariut, Aleksandria) dotarł do Włoch. 12 kwietnia 1944r. przybył do Neapolu. Wcześniej, 1 lipca 1943 r., batalion przemianowano na 6 Pułk Pancerny "Dzieci Lwowskich". 17 maja 1944 roku w rejonie S. Michele otrzymał zadanie zamknięcia ogniem przeprawy na rzece Rapido. Od 20 do 25 maja brał udział w walkach o Piedimonte. Droga do Rzymu została otworzona przez zdobycie tego właśnie miasta. Bił się o Anconę, walczył o wzgórze Monte Casino, a potem pod Monte Maggiore, nacierał na Delle Forche. Brał udział w walkach nad rzeką Senio. Od 13 do 20 kwietnia 1945r. walczył o Bolonię. Działania bojowe zakończył nad kanałem Quaderno. W końcu zaczęli odpoczywać nad Morzem Śródziemnym, kończąc pobyt na włoskiej ziemi audiencją u papieża Piusa XII. Z Włoch drogą morską wszystkich żołnierzy przetransportowano do Wielkiej Brytanii – Szkocja (York, Edynburg). 2 grudnia 1946r. pułk rozformowano. Plutonowy Franciszek Preis za swoje zasługi na polach bitewnych podczas II wojny światowej odznaczony został Krzyżem Walecznych, Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino, Medalem Wojska, włoskim Medalem Gwiazda Italii (Italy Star), brytyjską Gwiazdą Za Wojnę 1939-1945. Powrócił do Polski w 1947r., odnalazł nas już na Ziemiach Odzyskanych. Szwagier Franciszek przeżywszy 79 lat, zmarł 8 lutego 1991r. i pochowany jest na cmentarzu w Dobrzyniu. Pani Barbara Czarna pisała dalej: „Związek Okręgowy Lwowski ( Prezes dr Ernest Adam) był wzorem, służył radą i pomocą dla koła Towarzystwa Szkoły Ludowej im. ks. biskupa Władysława Bandurskiego (1865 – 1932) w Prusach, którego prezesem był wtedy ks. kanonik Paweł Penar”. „Szeroka działalność Koła Gospodyń Wiejskich, w ramach którego wspólnie z pruskim Towarzystwem Szkoły Ludowej i Lwowskim Zarządem Głównym TSL, organizowano kursy zawodowe przy pomocy sił instruktorskich, które miały za zadanie wyszkolić siły i podnieść przez to rękodzieło. Krajowy Patronat organizował dla kobiet kursy kroju i szycia, modniarstwa, kilimkarstwa, fryzjerskie, trykotarskie, guzikarskie. Kursy te odbywały się w miesiącach zimowych, kończyły się rozdaniem świadectw ich ukończenia oraz wystawą prac wykonanych przez uczestniczki kursu”. Działania TSL w Prusach nie poszły na marne, potem nie brakowało dobrych krawców, którzy świadczyli usługi dla całej okolicy i naszej wsi. Należeli do nich m.in. Marcin Bednarski, Alojzy Chomiak, Jan Szczepaniak, Owsiak Albina. Dzisiaj można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że najlepsi krawcy, którzy po wojnie pracowali w Brzegu, urodzili się właśnie w naszej podlwowskiej wiosce i początkowo mieszkali w Dobrzyniu. Trzon „Domu Moda Polska” stanowili: Iwańczuk Józef, Michalak Alfred, Rawski Stanisław, Załugowicz Piotr. Kiedy nastał mój czas, rodzice posłali mnie do szkoły, niestety było to 1 września 1939r. Krótkie rozpoczęcie roku szkolnego i potem dłuższa przerwa. Gdy wojna nabrała rozmachu kazali nam jednak wrócić do szkoły. Początkowo uczyliśmy się w budynku koło plebanii, były w nim dwie sale lekcyjne dla klas I, II i III. Mieszkał w nim także dyrektor szkoły pan Julian Stec z rodziną i samotna, długoletnia szanowana nauczycielka pani Julia Zarzycka. Najpierw dyrektorem naszej szkoły był Jan Czyhin, ale w 1942 roku zastąpił go pan Stec. Od początku uczyła nas pani Janina Derżko, córka zarządcy folwarku w Kamienopolu. W klasie II, nasza wychowawczyni – Maria Żyszkiewicz, żona byłego dyrektora szkoły powszechnej w Prusach ( do 1933r.), pana Feliksa Żyszkiewicza. Ponadto uczyli nas jeszcze; Bronisława Cholewczuk (geografii), Helena Dzieciniak (j. polskiego, matematyki), Helena Mohs (przyrody), Karol Prass (gimnastyki) i Julia Zarzycka (śpiewu). Jak większość moich kolegów po zajęciach lekcyjnych które odbywały się na dwie zmiany, wypędzałem krowy na pastwisko na Zakopie. Nie wszyscy jednak moi rówieśnicy chodzili do szkoły, nikt się nawet o nich nie upominał pomimo, że istniał obowiązek szkolny. Dopiero jak we wsi na dobre rozpanoszyli się Sowieci, szkoła stała się bezsprzecznie obowiązkiem. Głównym powodem absencji moich koleżanek i kolegów w szkole był brak ciepłej odzieży i obuwia z powodu panującej biedy. Przez cały maj, czerwiec i wrzesień, niekiedy później, większość chodziła do szkoły boso. Doskonale to widać na zachowanych jeszcze naszych fotografiach z przyjęcia Sakramentu Pierwszej Komunii Świętej. W szkole było widać różnice zamożności rodziców posyłających swoje pociechy po naukę. Jedni dwie swoje książki i zeszyty, tak jak ja, nosili w tornistrze, inni zawinięte w chustkę przerzucali przez ramię i szli do szkoły. Niekoniecznie z mojego rocznika, ale chodzili ze mną do jednej klasy: Drozd Stanisław, Gienek Wolański, Drozd Piotr, Iwańczuk Józek, Józefkiewicz Józek, Bobra Bronia, Koziar Ludwika, Bednarz Stanisława, Szewczuk Stanisław, Kotlińska Stanisława, Ostrowska Józia,Konstanciuk Aniela, Smok Stanisława, Hanas Kazia, Kroczak Kazia, Koziar Wojtek, Hanas Stanisława, Wirga Józek, Birecki Bronek, a z Kamienopola: Bronek Wolański, Kazik Karpiński. Władze sowieckie przekształciły siedmioklasową szkołę w Prusach w dziesięciolatkę, zmieniając też program nauczania. Zostaliśmy cofnięci do niższej klasy, ucząc się j. rosyjskiego, ukraińskiego i łaciny. Natomiast po wejściu do Prus Niemców, sytuacja była wręcz odwrotna, szkołę powszechną zmniejszono do pięcioklasowej. Oprócz nauki niemieckiego i ukraińskiego, w jednym roku szkolnym ukończyłem klasy IV i V. Pod koniec wojny starsze klasy musiały już jeździć do szkoły w Srokach, ale rodzice nie chcieli je tam posyłać tylko z jednego powodu – Sroki były wsią z dużą przewagą ludności ukraińskiej i wobec mordów banderowców, obawiano się o bezpieczeństwo swoich pociech. Głównym językiem wykładowym był nadal język polski, a to ze względu na „czysto polską” wieś jaką były Prusy. W starszych klasach uczyliśmy się już w budynku Spółdzielni Mleczarskiej, która przeznaczyła dla potrzeb szkoły trzy pomieszczenia lekcyjne. 1 września 1939 r., po szybkim powrocie ze szkoły, będąc z na pastwisku z krowami na Zakopie doskonale widziałem, co się dzieje nad Lwowem, bowiem koło Prus niemieckie samoloty nawracały, by ponownie powrócić nad miasto. Takich rzeczy się nie zapomina, pomimo że miałem wówczas dopiero 7 lat. Szwagier Franek opowiadał, że Niemcy zaatakowali miasto od zachodu i północy. Bombardowanie przez Luftwaffespowodowało duże zniszczenia, między innymi budynków mieszkalnych i kościołów. Uszkodzony został też Dworzec Głównyoraz szereg gmachów, szczególnie przy ul. Gródeckiej i Janowskiej. 12 września po południu pierwsze odziały niemieckie pojawiły się na skraju Lwowa od strony Zimnej Wody. Dowódca obrony Lwowa gen. Władysław Langner wydał rozkaz ataku na Wzgórza Zamarstynowskie i Zboiska, bowiem Niemcy przegrupowali się na północne tereny miasta. Wielu mieszkańców Prus znało doskonale gen. Langnera, bowiem służyli pod jego rozkazami i dość często przebywał w Prusach przy różnych okazjach, ostatnio 16 października 1938 roku podczas obchodów 25 – lecia Spółdzielni Mleczarsko – Młynarskiej połączone z poświęceniem budynku, w którym umieszczona została również Kasa Stefczyka. Gen. Langner miał opinię służbisty, pedantycznie dbającego o przestrzeganie regulaminów, a także o odpowiednie morale podległego mu wojska – będąc abstynentem, nie tolerował u oficerów nadużywania alkoholu. W nocy obrońcy wyparli Niemców z podlwowskich miejscowości Podborce, Podbereżeńcy, Zniesienie, Laszki Murowanei Dublany. W godzinach rannych Dowództwo Okręgu Korpusu we Lwowie otrzymało meldunek o przekroczeniu polskiej granicy przez wojska sowieckie i ich posuwaniu się w głąb kraju. Tego dnia po południu gen. W. Langnerowi został przekazany rozkaz Naczelnego Dowództwa WP, aby walczyć tylko z Niemcami, a do oddziałów Armii Czerwonej otwierać ogień tylko w przypadkach koniecznej samoobrony. Ta daj Boży zdrowi !

Dzisiejszy Jampol (dawniej Prusy).

Józef Szewczuk ogląda ukochany Lwów z Góry Zamkowej.

Latem 1936 roku moja najstarsza siostra Zofia wyszła za mąż za Franciszka Preisa urodzonego w Prusach 7.12.1912r., syna Karola i Katarzyny zd. Koziarska. Zamieszkali tradycyjnie w jednym domu z siostrą szwagra – Józefą i Wojciechem Wolańskim w Prusach na uliczce zwanej – jakby inaczej – „drogą Szklarzową”. W posagu siostra otrzymała od rodziców krowę. Byłem do siostry tak przyzwyczajony, że ciągle mi jej brakowało, więc prawie codziennie idąc drogą przez Zagumienki, odwiedzałem ją w domu, niekiedy pozostając nawet na noc. Szwagier Franciszek był czeladnikiem młynarstwa. Ukończył we Lwowie szkołę młynarską i zaczął pracować w Prusach we młynie. Budynek młyna wybudowano na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, kosztował 140 tys. zł. Jak na tamte czasy, był to nowoczesny młyn, ponieważ zakupione maszyny i urządzenia stanowiły prym w dziedzinie młynarstwa. Wyposażenie młyna stanowiły: przyrządy do czyszczenia, gatunkowania i obłuszczania zboża; przyrząd magnetyczny (służył do wydzielania z ziarna kawałków żelaza – śrubki, gwoździe), oddzielacz zw. trieur (oddzielał z ziarna kąkol i groszek), wietrznik z dwoma oddzielaczami (do usuwania ze zboża lekkich zanieczyszczeń w postaci plew, słomek, kurzu), obłuskiwacz zw. eureką (służy do usuwania zewnętrznej łuski ziarna razem z przylegającym brudem), przyrządy do mielenia zboża; kamienie, walce i tarcze młyńskie. Było tego sporo, bez tych podstawowych urządzeń nie byłoby dobrej mąki, a zwłaszcza potrzebnych w każdym gospodarstwie hodowlanym – otrąb. Wiadomo, lepiej opłacało się sprzedawać mąkę niż samo zboże. Młyn przynosił znaczne dochody pruskiej Spółdzielni Mleczarsko – Młynarskiej. Młyn był motorowy, wszystkie urządzenia poruszał agregat na ropę naftową. Przed wojną młyn pracował na dwie zmiany. Obsługiwało go nawet sześć osób, oprócz szwagra Franka, Jan Noworolski. Głównym mechanikiem – konserwatorem młyna był mój kuzyn Józef Szewczuk s. Jana. Ropę naftową ze Lwowa dostarczał konno Józef Drozd. W czasie wojny nad młynem mieszkał jego niemiecki kierownik, nazwiska nie znam. 27 sierpnia 1939 r. zarządzona została mobilizacja alarmowa, która w garnizonie lwowskim objęła między innymi 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich oraz 19 Pułk Piechoty Odsieczy Lwowa i I dywizjon 5 Lwowskiego Pułku Artylerii Lekkiej. 31 sierpnia rozpoczęła się mobilizacja powszechna jednostek 1 rzutu, w tym pozostałych oddziałów i pododdziałów 5 Dywizji Piechoty, artylerii ciężkiej, broni pancernych, żandarmerii oraz służb. W pierwszych dniach września zmobilizowane jednostki skierowane zostały transportami kolejowymi na teren operacyjny. Od 1 września miasto Lwów było silnie bombardowane przez Luftwaffe, co powodowało duże zniszczenia i w pewnym stopniu dezorganizowało działania militarne. Zniszczono między innymi budynki fabryki wódek Baczewskiego i cerkwi greckokatolickiej św. Ducha. Uszkodzony został też Dworzec Główny oraz szereg gmachów, szczególnie przy ul. Gródeckiej i Janowskiej. Poddany ogólnej mobilizacji, szwagier Franek stawia się do obrony ojczyzny w lwowskim pułku piechoty, walczy w obronie Lwowa w pierwszych dniach września 1939r. Jego jednostka otrzymuje rozkaz przedostania się w kierunku granicy i przejścia na teren Rumunii. 17 września, po wkroczeniu Sowietów na nasze wschodnie tereny, dostaje się do ich niewoli. Jako jeniec przebywa w obozie jenieckim pracy przymusowej w Antopolu i Babinie, najpierw do grudnia 1939r. w obozie lwowskim zwany rówieńskim, potem od grudnia 1939r. w obozie rówieńskim zwany lwowskim, wykorzystywany do budowy w morderczym tempie drogi strategicznej Nowogród Wołyński – Lwów przez Równe, Dubno i Brody. Skierowano tu 15 500 osób, z czego w grudniu 1939 r. Polaków było 14.211, w tym 12.482 szeregowców. Gdy Niemcy napadają na Sowietów, po 22 czerwca 1941r. szwagra przewożą do Starobielska w obwodzie woroszyłowgradzkim. Aby siostra nie siedziała sama w domu podczas przebywania szwagra w niewoli, tato znalazł dla niej kąt z naszej chacie. Trzeba jednak dodać, że rodzina nasza powiększyła się o kolejnego szwagra, bowiem siostra Helena wyszła za mąż za Kazimierza Mielnika z Kamienopola. Ich wesele odbyło się w niedzielę 22 czerwca 1941 roku, akurat wtedy, kiedy toczyły się najcięższe walki i powtórne bombardowanie Lwowa przez Niemców. Młodzi małżonkowie także mieszkali w naszym domu. Siostra Zofia do tego dnia, czyli do 22 czerwca, uzyskując odpowiednie zezwolenia władz sowieckich, dwanaście razy odwiedziła swego męża Franciszka w obozach jenieckich na Wołyniu, zawożąc paczki żywnościowe. Do Starobielska już nie pojechała, było zbyt daleko i trwała wojna niemiecko – sowiecka. Już niebawem, w październiku 1941r., po podpisaniu porozumienia Rządu Emigracyjnego z rządem sowieckim o utworzeniu Wojska Polskiego na Wschodzie, powstaje 2 Korpus Polski. W ramach tego korpusu sformowano, m.in. 6 Dywizyjny Batalion Strzelecki „Dzieci Lwowskich” do którego wcielono poborowych, oficerów, podoficerów i ochotników – mieszkańców Lwowa i Małopolski Wschodniej, jeńców i zesłańców z różnych stron ZSRR. Dywizję sformowano w Tocku i tam też trafia szwagier Franek z obozu jenieckiego w Starobielsku. W lutym 1942 batalion przegrupowano do Szachriziabs w Uzbekistanie. Pomimo braku uzbrojenia i trudnych warunków klimatycznych, rozpoczęto szkolenie. Następnie kilkakrotnie przemianowany batalion poprzez Iran (port Pahlevi), Irak (Khanaqin), Palestynę, Egipt (Quassassin, Ikingi Mariut, Aleksandria ) dotarł do Włoch. 12 kwietnia 1944r. przybył do Neapolu. Wcześniej, 1 lipca 1943 r., batalion przemianowano na 6 Pułk Pancerny „Dzieci Lwowskich”. 17 maja 1944 roku w rejonie S. Michele otrzymał zadanie zamknięcia ogniem przeprawy na rzece Rapido. Od 20 do 25 maja brał udział w walkach o Piedimonte. Droga do Rzymu została otworzona przez zdobycie tego właśnie miasta. Bił się o Anconę, walczył o wzgórze Monte Casino, a potem pod Monte Maggiore, nacierał na Delle Forche. Brał udział w walkach nad rzeką Senio. Od 13 do 20 kwietnia 1945r. walczył o Bolonię. Działania bojowe zakończył nad kanałem Quaderno. W końcu zaczęli odpoczywać nad Morzem Śródziemnym, kończąc pobyt na włoskiej ziemi audiencją u papieża Piusa XII. Z Włoch drogą morską wszystkich żołnierzy przetransportowano do Wielkiej Brytanii – Szkocja (York, Edynburg). 2 grudnia 1946r. pułk rozformowano. Plutonowy Franciszek Preis za swoje zasługi na polach bitewnych podczas II wojny światowej odznaczony został Krzyżem Walecznych, Krzyżem Pamiątkowym Monte Cassino, Medalem Wojska, włoskim Medalem Gwiazda Italii (Italy Star), brytyjską Gwiazdą Za Wojnę 1939-1945. Powrócił do Polski w 1947r., odnalazł nas już na Ziemiach Odzyskanych. Szwagier Franciszek przeżywszy 79 lat, zmarł 8 lutego 1991r. i pochowany jest na cmentarzu w Dobrzyniu. Pani Barbara Czarna pisała dalej: „Związek Okręgowy Lwowski ( Prezes dr Ernest Adam) był wzorem, służył radą i pomocą dla koła Towarzystwa Szkoły Ludowej im. ks. biskupa Władysława Bandurskiego (1865 – 1932) w Prusach, którego prezesem był wtedy ks. kanonik Paweł Penar”. „Szeroka działalność Koła Gospodyń Wiejskich, w ramach którego wspólnie z pruskim Towarzystwem Szkoły Ludowej i Lwowskim Zarządem Głównym TSL, organizowano kursy zawodowe przy pomocy sił instruktorskich, które miały za zadanie wyszkolić siły i podnieść przez to rękodzieło. Krajowy Patronat organizował dla kobiet kursy kroju i szycia, modniarstwa, kilimkarstwa, fryzjerskie, trykotarskie, guzikarskie. Kursy te odbywały się w miesiącach zimowych, kończyły się rozdaniem świadectw ich ukończenia oraz wystawą prac wykonanych przez uczestniczki kursu”. Działania TSL w Prusach nie poszły na marne, potem nie brakowało dobrych krawców, którzy świadczyli usługi dla całej okolicy i naszej wsi. Należeli do nich m.in. Marcin Bednarski, Alojzy Chomiak, Jan Szczepaniak, Owsiak Albina. Dzisiaj można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że najlepsi krawcy, którzy po wojnie pracowali w Brzegu, urodzili się właśnie w naszej podlwowskiej wiosce i początkowo mieszkali w Dobrzyniu. Trzon „Domu Moda Polska” stanowili: Iwańczuk Józef, Michalak Alfred, Rawski Stanisław, Załugowicz Piotr. Kiedy nastał mój czas, rodzice posłali mnie do szkoły, niestety było to 1 września 1939r. Krótkie rozpoczęcie roku szkolnego i potem dłuższa przerwa. Gdy wojna nabrała rozmachu kazali nam jednak wrócić do szkoły. Początkowo uczyliśmy się w budynku koło plebanii, były w nim dwie sale lekcyjne dla klas I, II i III. Mieszkał w nim także dyrektor szkoły pan Julian Stec z rodziną i samotna, długoletnia szanowana nauczycielka pani Julia Zarzycka. Najpierw dyrektorem naszej szkoły był Jan Czyhin, ale w 1942 roku zastąpił go pan Stec. Od początku uczyła nas pani Janina Derżko, córka zarządcy folwarku w Kamienopolu. W klasie II, nasza wychowawczyni – Maria Żyszkiewicz, żona byłego dyrektora szkoły powszechnej w Prusach ( do 1933r.), pana Feliksa Żyszkiewicza. Ponadto uczyli nas jeszcze; Bronisława Cholewczuk (geografii), Helena Dzieciniak (j. polskiego, matematyki), Helena Mohs (przyrody), Karol Prass (gimnastyki) i Julia Zarzycka (śpiewu). Jak większość moich kolegów po zajęciach lekcyjnych które odbywały się na dwie zmiany, wypędzałem krowy na pastwisko na Zakopie. Nie wszyscy jednak moi rówieśnicy chodzili do szkoły, nikt się nawet o nich nie upominał pomimo, że istniał obowiązek szkolny. Dopiero jak we wsi na dobre rozpanoszyli się Sowieci, szkoła stała się bezsprzecznie obowiązkiem. Głównym powodem absencji moich koleżanek i kolegów w szkole był brak ciepłej odzieży i obuwia z powodu panującej biedy. Przez cały maj, czerwiec i wrzesień, niekiedy później, większość chodziła do szkoły boso. Doskonale to widać na zachowanych jeszcze naszych fotografiach z przyjęcia Sakramentu Pierwszej Komunii Świętej. W szkole było widać różnice zamożności rodziców posyłających swoje pociechy po naukę. Jedni dwie swoje książki i zeszyty, tak jak ja, nosili w tornistrze, inni zawinięte w chustkę przerzucali przez ramię i szli do szkoły. Niekoniecznie z mojego rocznika, ale chodzili ze mną do jednej klasy: Drozd Stanisław, Gienek Wolański, Drozd Piotr, Iwańczuk Józek, Józefkiewicz Józek, Bobra Bronia, Koziar Ludwika, Bednarz Stanisława, Szewczuk Stanisław, Kotlińska Stanisława, Ostrowska Józia,Konstanciuk Aniela, Smok Stanisława, Hanas Kazia, Kroczak Kazia, Koziar Wojtek, Hanas Stanisława, Wirga Józek, Birecki Bronek, a z Kamienopola: Bronek Wolański, Kazik Karpiński. Władze sowieckie przekształciły siedmioklasową szkołę w Prusach w dziesięciolatkę, zmieniając też program nauczania. Zostaliśmy cofnięci do niższej klasy, ucząc się j. rosyjskiego, ukraińskiego i łaciny. Natomiast po wejściu do Prus Niemców, sytuacja była wręcz odwrotna, szkołę powszechną zmniejszono do pięcioklasowej. Oprócz nauki niemieckiego i ukraińskiego, w jednym roku szkolnym ukończyłem klasy IV i V. Pod koniec wojny starsze klasy musiały już jeździć do szkoły w Srokach, ale rodzice nie chcieli je tam posyłać tylko z jednego powodu – Sroki były wsią z dużą przewagą ludności ukraińskiej i wobec mordów banderowców, obawiano się o bezpieczeństwo swoich pociech. Głównym językiem wykładowym był nadal język polski, a to ze względu na „czysto polską” wieś jaką były Prusy. W starszych klasach uczyliśmy się już w budynku Spółdzielni Mleczarskiej, która przeznaczyła dla potrzeb szkoły trzy pomieszczenia lekcyjne. 1 września 1939 r., po szybkim powrocie ze szkoły, będąc z na pastwisku z krowami na Zakopie doskonale widziałem, co się dzieje nad Lwowem, bowiem koło Prus niemieckie samoloty nawracały, by ponownie powrócić nad miasto. Takich rzeczy się nie zapomina, pomimo że miałem wówczas dopiero 7 lat. Szwagier Franek opowiadał, że Niemcy zaatakowali miasto od zachodu i północy. Bombardowanie przez Luftwaffe spowodowało duże zniszczenia, między innymi budynków mieszkalnych i kościołów. Uszkodzony został też Dworzec Główny oraz szereg gmachów, szczególnie przy ul. Gródeckiej i Janowskiej. 12 września po południu pierwsze odziały niemieckie pojawiły się na skraju Lwowa od strony Zimnej Wody. Dowódca obrony Lwowa gen. Władysław Langner wydał rozkaz ataku na Wzgórza Zamarstynowskie i Zboiska, bowiem Niemcy przegrupowali się na północne tereny miasta. Wielu mieszkańców Prus znało doskonale gen. Langnera, bowiem służyli pod jego rozkazami i dość często przebywał w Prusach przy różnych okazjach, ostatnio 16 października 1938 roku podczas obchodów 25 – lecia Spółdzielni Mleczarsko – Młynarskiej połączone z poświęceniem budynku, w którym umieszczona została również Kasa Stefczyka. Gen. Langner miał opinię służbisty, pedantycznie dbającego o przestrzeganie regulaminów, a także o odpowiednie morale podległego mu wojska – będąc abstynentem, nie tolerował u oficerów nadużywania alkoholu. W nocy obrońcy wyparli Niemców z podlwowskich miejscowości Podborce, Podbereżeńcy, Zniesienie, Laszki Murowane i Dublany. W godzinach rannych Dowództwo Okręgu Korpusu we Lwowie otrzymało meldunek o przekroczeniu polskiej granicy przez wojska sowieckie i ich posuwaniu się w głąb kraju. Tego dnia po południu gen. W. Langnerowi został przekazany rozkaz Naczelnego Dowództwa WP, aby walczyć tylko z Niemcami, a do oddziałów Armii Czerwonej otwierać ogień tylko w przypadkach koniecznej samoobrony. Ta daj Boży zdrowi ! 

Kościół parafialny pw. św. Bartłomieja Apostoła w Prusach.

Ks. Alfons Gogół udziela I Komunii Świętej

 

.Niedzielnej nocy 23 kwietnia 1944, alarm podniesiono także w Prusach. Na posterunkach rozstawionych w różnych częściach wsi uderzano mocno w gongi i szyny, alarmując tym samym ludzi układających się do snu. Rozległ się głos dzwonu kościelnego, co oznaczało, że to nie pojedynczy, a zmasowany atak banderowców. Ludzie gromadzili się w kościele szukając tam schronienia. Wszyscy, mama, siostry i przebywający u nas Konarscy z Kukuzowa, także uciekaliśmy w kierunku kościoła. Tato ze szwagrem Kazikiem i stryjem Janem pozostali na gospodarstwie celem ewentualnego ratowania i tak skromnego już dobytku. Gdy byliśmy już za „drogą Ablową” od strony kościoła ukazali się chłopi biegnący z odsieczą mieszkańcom Zagród. Groźnie wyglądający obrońcy z widłami, kosami i cepami wzięli nas za banderowców. Przeżyliśmy chwile grozy, bowiem w ciemnościach nikogo nie można było poznać. Obrońcy żądali podania jakiś haseł, a skąd kobiety mogły to znać? Udało nam się w końcu wytłumaczyć, kim jesteśmy i dokąd biegniemy. Ukraiński atak od strony Pikułowic i Barszowic został przez pruską samoobronę powstrzymany, nie wyrządzając znaczących szkód, nikt nie zginął. Banderowcy obawiając się zdecydowanej obrony wsi, dla nadania sobie odwagi i wywołania u nas większej paniki, podpalili jedynie na Dołach dwie sterty słomy. Tej nocy nikt we wsi nie zmrużył oka, krótko odpoczęliśmy dopiero po południowym biciu dzwonu na „Anioł Pański” z dzwonnicy kościelnej. Na początku maja 1944 r. we wsi Hanaczów zostało ok. 60 obrońców oraz 110-140 cywilów, którzy nie mogli, bądź nie chcieli, jej opuścić. Hanaczowscy akowcy nie ograniczali się do samoobrony, przeprowadzali również antyniemieckie akcje dywersyjne, co sprowadziło 2 maja 1944 na wieś pacyfikację przeprowadzoną przez dwie kompanie SS, żandarmerię i gestapo z 3 czołgami, działami i granatnikami. Wobec takiej przewagi wroga, akowcy ograniczyli się do prób przebicia z okrążenia lub ukrycia w zamaskowanych bunkrach. Zginęło 16 polskich żołnierzy i ok. 30 cywilów, wieś została całkowicie zniszczona. Niebawem, jak już wspominałem, w Prusach ponownie zjawiły się czołgi z czerwoną gwiazdą, tym razem w roli wyzwolicieli spod niemieckiej okupacji. 21 lipca 1944 roku oswobodzono nasze Prusy, następnego dnia w czwartek wyzwolono Lwów. Biłka Królewska była jednym z głównych ośrodków samoobronyprzeciw ukraińskim akcjom OUN/UPAw okolicach Lwowa. Podczas przetaczania się frontu w dniach 23-25 lipca 1944 roku wschodnia, zajęta już przez Armię Czerwoną, część wsi została ostrzelana pociskami zapalającymi przez Niemców i w większości spłonęła. Luty 1945 roku przyniósł nowe wieści dla wszystkich mieszkańców Prus. Postanowiono opuścić ojcowiznę i wypełnić postanowienia układu jałtańskiego (4-11.02.1945) i umów z dnia 9 i 22 września 1944r.zawartych między Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego a rządem sowieckim, na mocy których 1/3 przedwojennego obszaru Polski oddano Związkowi Sowieckiemu. Obywatele polscy, zamieszkali na stałe na ziemiach przyłączonych do ZSSR, mieli prawo wyboru przynależności państwowej i miejsca zamieszkania w Polsce i Związku Sowieckim. Nie wszyscy Prusanie od razu decydowali się na wyjazd, wahali się z podjęciem decyzji, nie orientując się dobrze w kierunku zmian jakie zachodzą z dala od Prus i Lwowa. Nie dowierzali, że ich ukochany Lwów na mocy traktatu należeć będzie do ZSRR. Jednak mimo dużego przywiązania do ojcowizny, wypytując jeden drugiego, postanowili wyjechać do nowej Polski, na Ziemie Odzyskane. Większość jednak wierzyła, że powtórnie zmienią się granice i za miesiąc, dwa, ponownie tu wrócą. Pierwszy największy transport, 12 czerwca załadowany na stacji kolejowej w Barszczowicach, po trzech dniach 15 czerwca 1945 roku dotarł szczęśliwie na bocznicę kolejową w Rogalicach k. Brzegu. Po kilku dniach „mieszkania” na stacji, ludzie zaczęli rozglądać się nowym lokum. Społeczność wiejska wybrała przedstawicieli, którzy w ich imieniu udali się w poszukiwaniu domostw. Drogą przez las Marcin Dorociak, Jan Krzyśko i Bronisław Serwadczak, dotarli do Dobrzynia, potem do Szydłowic i Myśliborzyc. W nowych Prusach jedni chcieli mieć blisko do kościoła, drudzy do młyna, innym podobała się rzeczka, tak jak Frenelówka i Pełtew na Zakopie. Tato zajął początkowo zajął gospodarstwo koło Preisów i Konstanciuków, ale gdy Gienek Kowalski zabrał kartkę z napisem „zajęte”, przenieśliśmy się do domu, dawny nr 103. Na tamtym miejscu osiadł Szczepan Załugowicz. W domach mieszkali jeszcze obywatele niemieccy, u nas nie było nikogo bowiem właścicielka, starsza Niemka była w Czechach w szpitalu. Obok mieszkał rówieśnik Rudi Paschke, jego mama, ciotka i jej 2 córki. Mieszkali z nami jeszcze przez rok, potem wyjechali wszyscy do miejscowości Rheda Wiedenbruck (Nadrenia – Północna Westfalia). Rudi kilkakrotnie odwiedzał nas w Dobrzyniu, po 7 grudnia 1970r., kiedy to Kanclerz Niemiec Willy Brand podpisał w Warszawie układ o normalizacji stosunków z Polską. Podczas tej wizyty oddał hołd ofiarom getta, klękając pod warszawskim Pomnikiem Bohaterów Getta. W czerwcu 1947r. kolejna moja siostra, Maria, wyszła za mąż – za Stanisława Piotrowskiego, żołnierza II Armii Ludowego Wojska Polskiego. Rodzice powoli oswajali się z tym, co się zmieniało, mieli świadomość, że już nigdy nie zobaczą swojej rodzinnej wsi, nie pomodlą się na grobach przodków. Nie przestawała w to wierzyć moja teściowa – Maria Smok, która do końca swoich dni wierzyła ( zmarła mając 93 lata), że któregoś dnia w Prusach uklęknie przed grobem swego męża Piotra i odmówi w jego intencji modlitwę „Ojcze Nasz”. Mój teść (był kolejarzem we Lwowie) został pochowany na cmentarzu w Prusach, nieopodal cmentarnej kaplicy jako jeden z ostatnich mieszkańców, przed wyjazdem na Zachód. Zmarł 30.10.1944r. w lwowskim szpitalu na Łyczakowie. Poprzedniego dnia wieczorem wracał ze Lwowa do domu. Na ulicy Łyczakowskiej został przejechany przez pijanych sowieckich żołnierzy. Winnych nie znaleziono. Teść wracał z miasta, bowiem chciał kupić we Lwowie konia, innego wcześniej zarekwirowali mu nie kto inny jak Sowieci. O tym tragicznym wydarzeniu powiadomił teściową pan Koziarski, który odrabiał we Lwowie przymusowe świadczenie na cele publiczne przy użyciu własnego wozu jako forszpan (podwoda; powożący koniem) i ciężko rannego odwoził do szpitala. Zanim teściowa do niego dotarła, jej mąż, Piotr Smok, już nie żył. Związek małżeński ze Stanisławą Smok, kresowianką urodzoną w Prusach, zawarłem w listopadzie 1952 roku. Jak dziś pamiętam dzień 22 listopada (piątek), jedenaście lat później, w 1963 roku. Siedziałem z synami w kuchni, schorowany ojciec leżał w łóżku i, jak co dzień, słuchaliśmy w radiu „Głosu Ameryki”. O godz. 20.30 lektor rozpoczął czytanie wiadomości. Raptem program został przerwany, spiker dramatycznym głosem oznajmił: Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej – John Fitzgerald Kennedy nie żyje. Tę smutną wiadomość powtórzył dwa razy, potem z głośnika popłynął hymn Stanów Zjednoczonych. W listopadzie 2013 roku upłynęło 50 lat od tego dramatycznego wydarzenia. Powoli układało się życie mojej rodziny oraz pozostałych mieszkańców. Razem z rodzicami gospodarzyliśmy na 6 ha ziemi. Dodatkowo, by wspomóc finansowo rodzinę i dwójkę dzieci (Eugeniusz – słuchający mojej opowieści i młodszy Wiesław), podjąłem pracę w Rejonie Dróg Publicznych w Brzegu, przepracowując w nim ponad 30 lat. Udzielałem się społecznie jako strażak w Ochotniczej Straży Pożarnej w Dobrzyniu. Ba, razem z innymi strażakami ze wsi zagraliśmy w sztuce teatralnej jako huculscy zbójnicy. Mieszkańcy Dobrzynia jeszcze w Prusach znani byli z działalności kulturalnej prowadzonej przy wydatnej pomocy Towarzystwa Szkół Ludowych, Kółka Rolniczego, nauczycieli, a przede wszystkim ks. kanonika Pawła Penara i organisty Tomasza Bobry. Działalność prowadził także Związek Chórów i Teatrów Włościańskich, prowadzony przez nauczycielkę śpiewu Julię Zarzycką. Na prośbę ks. Penara organiście w prowadzeniu chóru pomagał drugi nauczyciel śpiewu Tadeusz Adamczak. 7 listopada 1937 roku działalność kulturalna Prus przeniosła się do nowo wybudowanej świetlicy wiejskiej. „Zważywszy na fakt, że w omawianym okresie nie istniała telewizja, słaby był dostęp do radia, kino objazdowe zjawiało się we wsi dwa – trzy razy w roku, przedstawienia amatorskich zespołów teatralnych stanowiły podstawę życia kulturalnego mieszkańców wsi. Częstotliwość wystawiania sztuk była różna. Ze względu na intensyfikację prac polowych znikała prawie w sezonie letnim, nasilała się w okresie jesienno – zimowym. Tradycyjnie grane były jasełka w okresie Bożego Narodzenia i Męka Pańska w okresie Wielkanocy. Na podkreślenie zasługuje duża pomoc okazywana ruchowi teatralnemu ze strony proboszcza, ks. Penara”. Ksiądz z ambony przekazywał wiernym informacje o mających odbyć się przedstawieniach, zebraniach TSL, kursach, odczytach i wiecach, zachęcając jednocześnie do licznego uczestnictwa. W latach sześćdziesiątych, już tutaj w Dobrzyniu, dzięki inicjatywie Mieczysława Mykity, Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” w Kościerzycach uruchomiła „Klub Młodego Rolnika” w świetlicy obok przystanku PKS. Systematycznie odbywały się tutaj odczyty Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, spotkania z poetami, raz w tygodniu przyjeżdżało z Brzegu kino objazdowe. Kierownik Klubu, pan Mykita, organizował dodatkowo spartakiady sportowe, zawody strzeleckie. Wcześniej, bo w 1946 roku, jako pierwszy w powiecie brzeskim, a siódmy w województwie opolskim z inicjatywy Józefa Preisa (brat szwagra Franciszka) powstaje Ludowy Zespół Sportowy „Victoria” Dobrzyń. Mieczysław Mykita współpracował z Wydziałem Kultury Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Brzegu, którym kierował Józef Srebro. Ta współpraca zaowocowała wystawieniem w 1964r. na scenie świetlicy w Dobrzyniu sztuki teatralnej Józefa Korzeniowskiego pt. „Karpaccy górale”. W huculskiej wsi o nazwie Żabie na Pokuciu odbywa sie wesoła zabawa górali i góralek. Najpiękniejsza z dziewcząt – Prakseda wzywa młodzież do zawodów zręcznościowych, polegających na celności w rzutach toporem. Strzelec Prokop, wysługujący sie władzom austriackim, nie potrafił dokonać tej sztuki. Zwycięzcą zawodów zostaje góral – Antoś Rewizorczuk, ceniony przez wszystkich za swoją odwagę i prawość, kochany przez Praksedę. Kierownikiem zespołu teatralnego był Józef Salak, przepiękną scenografię przygotował Franciszek Grudziński z Jelcza. Sztukę reżyserował Mieczysław Mykita, nad stroną muzyczną czuwał tato Stanisława Serwadczaka – Józef. Zagrało w niej ponad 40 osób – wszyscy z Dobrzynia. W rolach głównych wystąpili: Maksym – Franciszek Konstanciuk, Marta, jego żona – Bronisława Konstanciuk, Prakseda – Maria Mykita, Prokop – Kazimierz Serwadczak, Anna, żona Prokopa – Maria Zajączkowska, Antoś – Alfred Preis, grajek skrzypek – Jan Noworolski. Premiera sztuki na scenie świetlicy w Dobrzyniu zgromadziła tak wielu widzów, że sala pękała w szwach. Ci, co się nie pomieścili i byli obok niej, obserwowali grę aktorów przez okna. Po miejscowych najwięcej widzów przybyło z Wójcic w powiecie oławskim, Szydłowic i Błot. Zbyt mała scena świetlicy spowodowała, że kostiumy i przebieralnia znajdowała się poza świetlicą, na dostawionym obok wozie strażackim OSP w Dobrzyniu. Z wozu strażackiego przez okno na scenę wchodzili wszyscy wykonawcy. Sukces artystyczny i organizacyjny sprawił, że sztukę przez 2 lata wystawiono prawie we wszystkich wsiach powiatu brzeskiego. Spektakl był wielokrotnie wyróżniany i nagradzany, m.in. na Powiatowym Przeglądzie Amatorskich Zespołów Teatralnych w Brzegu. W 1968 roku, po wypadkach marcowych, nasze komunistyczne władze zabroniły grania tej sztuki, ale działalności kulturalnej w Dobrzyniu nie zaprzestano. Wraz z rozwojem środków masowego przekazu, telewizji i internetu, zmienił się jej tylko dotychczasowy charakter.Ta daj Boży zdrowi !

 

Wspomnień wysłuchał: syn Eugeniusz SzewczukOsoby pragnące, by napisano o ich życiu na Kresach, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail pilotgienek@wp.pl

Mały dzwon w Prusach.

Młyn i Spółdzielnia Mleczarsko- Młynarska w Prusach.

Obecne przedszkole w Jampilu.

Obecne wnętrze kościoła w Jampilu.

Prusy – droga na Zakopy w kierunku Pełtwi.

Prusy, słynna piwnica przed domem Szewczuków.

Prusy, rozdroże na Górkę, Zagrody i Zagumienki.

Rzeźba ukrzyżowanego Pana Jezusa w tzw. babińcu kościoła w Prusach.

Staw rybny w Prusach.

Szkic sytuacyjny podlwowskich miejscowości 1938 r.

Widok dzisiejszy kaplicy cmentarnej w Prusach.

Zakościele w Prusach rok 1937 r.

 

 

Reklama
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA
Materiał wyborczy KWW ŁĄCZY NAS BRZEG - GRZEGORZ CHRZANOWSKI
Materiał wyborczy KOALICYJNY KOMITET WYBORCZY KOALICJA OBYWATELSKA