Życie w powstańczej Warszawie.Wspomnienia Marianny Jaszek cz.1

0
Reklama

Równo siedemdziesiąt lat temu, o godzinie 17.00 wybuchło Powstanie Warszawskie. Po dziś dzień historycy spierają się o to, czy było ono potrzebne i czy miało szanse powodzenia. Bez względu na ocenę tego wydarzenia powinniśmy pamiętać o ludziach, którzy w tamtych czasach znaleźli się w Warszawie. Wielu z nich zginęło w stolicy. Wielu umarło później w obozach. Z roku na rok jest wśród nas coraz mniej świadków pamiętających tamte tragiczne dni. Tym bardziej cenne stają się ich wspomnienia. O przybliżenie nam realiów powstańczej Warszawy i podzielenie się swoją historią poprosiliśmy mieszkającą w Brzegu Panią Mariannę Jaszek.

Reklama - ciąg dalszy wpisu poniżej

    W 1944 roku miałam dwadzieścia lat. Mieszkałam na wsi, gdzie nie było zbyt wielkich perspektyw. Zdecydowałam się więc przenieść do Warszawy. Drugiego czerwca, niecały miesiąc przed powstaniem, trafiłam do stolicy i zamieszkałam u pewnego małżeństwa, któremu pomagałam w codziennych zajęciach. To byli bardzo dobrzy ludzie, którzy traktowali mnie jak członka swojej rodziny. W połowie czerwca urodziło się im dziecko, doszło mi więc trochę obowiązków.
 Pierwszego sierpnia wybuchło powstanie. A ja… ja nie do końca nawet rozumiałam co się wokół mnie dzieje. Jak zaczęli strzelać, to na piętrze obiad głodowałam, bo przecież trzeba coś zjeść. Wszyscy uciekali do schronów. Ja bałam się w nich jednak siedzieć. Dzięki temu widziałam wiele wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie.
    We wtorek wybuchło powstanie, a w sobotę podjęliśmy decyzję o ucieczce z Woli, na której mieszkaliśmy przy ulicy Młynarskiej. W nocy jeden z Akowców, którego przypadkiem spotkaliśmy powiedział nam, że przeprowadzi nas wraz z pewną grupą ludzi do Śródmieścia, do schronów ministerstwa. Pamiętam, że na jednej z ulic wziął mnie pod rękę i powiedział do wszystkich żeby szli ostrożnie za nami gęsiego, bo wokół wszystko jest zaminowane. Jeśli ktoś zboczy z wytyczonej drogi i stanie na minę to zgubi nas wszystkich.
  Szczęśliwie dotarliśmy do schronu ministerstwa. To były ogromne pomieszczenia z bardzo grubymi murami. W środku nie było żywego ducha. Wszyscy uciekli wiedząc, że Niemcy będą bić w Śródmieście. Spędziliśmy w tym miejscu jedną noc. Rano wstaliśmy i stwierdziliśmy, że trzeba uciekać, bo z biegiem czasu będzie tu coraz bardziej niebezpiecznie. Ktoś powiedział, że ma dobrych znajomych na Starym Mieście, więc zdecydowaliśmy się ruszyć właśnie tam. Nie było to jednak łatwe. Po drodze musieliśmy się przeprawić przez ulicę, która cała stała w ogniu. Domy rozlatywały się na naszych oczach i w każdej chwili gruz mógł spaść na ludzi i ich zabić. Nie mieliśmy wyjścia i zaryzykowaliśmy. Rzuciliśmy się biegiem przed siebie. Ja po drodze zgubiłam buta – utknął w gorącej smole. Któryś z naszych towarzyszy wrócił się po niego i go wyciągnął. Koniec końców dotarliśmy szczęśliwie na Stare Miasto. U tej rodziny, w której mieszkaniu mieliśmy się zatrzymać, było już pełno ludzi. Udało się nam jednak znaleźć kawałek wolnego miejsca.
    Któregoś dnia nasi złapali Białorusina. Chłopak mówił tylko w swoim języku i trudno było się z nim dogadać. Zlekceważyliśmy go, a później okazało się, że był szpiegiem, który ściągnął na nas samoloty. Pamiętam, że graliśmy ze znajomymi w karty i mnie nagle coś tknęło. Powiedziałam, że nie mam już ochoty grać i wyszłam z pokoju. Jeszcze poszłam po dziecko pewnego mężczyzny. Poprosił mnie żebym je przyprowadziła, bo słyszał gdzieś, że trzy samoloty lecą w nasze rejony miasta. Okazało się, że dokładnie na nasze podwórko. Gdy uderzyła pierwsza bomba, odrzuciło mnie na kilka metrów, od okna aż do drzwi. Po kolejnej znalazłam się przy schodach, a po trzeciej wpadłam do schronu – nie kryliśmy się w nich, bo Niemcy poprzecinali rury i wszędzie stała woda po pas. Trzy samoloty biły w jedno podwórko. Niemcy musieli dostać cynk, że kryje się tam sporo ludzi z Armii Ludowej. Informację otrzymali pewnie od tego Białorusina, bo zniknął nam nagle, tuż przed bombardowaniem.
    Domy zostały zmielone w proch. Zginęło bardzo dużo ludzi. Wielu zostało przysypanych przez gruz. Pamiętam pewną kobietę, na którą zawaliła się ściana. Jej mąż wyszedł z budynku wcześniej wraz z rocznym dzieckiem, to ich ocaliło. Krzyczała do niego – Stachu, ty mnie nie ratujesz… ale jak było ją ratować, tam były przecież tonu gruzu. Wszędzie widać było rannych, krew dookoła. To wszystko wyglądało jak sądny dzień.
    Z tego pogorzeliska przenieśliśmy się do domu dozorcy. Jego budynek stał obok głównych ulic, wciśnięty w głąb. Wokół płonęła Warszawa. Siedzieliśmy tam zastanawiając się co dalej robić. Nie było sensu nigdzie iść, bo wszędzie słychać było strzelaninę. Pamiętam, że w tamtych dniach spadało dużo pocisków. Były tak duże, że nazywaliśmy je krowami. Potężny podmuch jednego z nich zabił pewnego małego chłopczyka.
     Gdy trochę się uspokoiło nie mogłam już usiedzieć w miejscu i chociaż wciąż było niebezpiecznie, to poszłam zobaczyć co dzieje się po drugiej stronie ulicy. Tam znajdował się kościół. Wewnątrz zobaczyłam całą masę ludzi chorych i rannych, leżących na kocach. Nie mieli co jeść i wyglądali na bardzo osłabionych. Wróciłam do swoich i powiedziałam im o tym. Stwierdziliśmy, że musimy im jakoś pomóc. Od znajomej sanitariuszki udało się nam zdobyć worek kaszy manny. Wśród naszych ludzi byli też dwaj bracia z Krakowa (nie wiem po co przyjechali do Warszawy, ale powstanie ich zastało i musieli zostać w stolicy), którzy ze zniszczonej cukrowni przytargali worek cukru w kostkach. Wzięliśmy wielki kocioł do bielizny, wyszorowaliśmy go i nagotowaliśmy kaszy. Później przyłożyliśmy ją do garnków i zanieśliśmy do kościoła. Ja ponapychałam ponadto kieszenie cukrem. I tak chodziliśmy od chorego do chorego, od rannego do rannego i każdemu dawaliśmy porcję kaszy oraz kostkę cukru. Dzięki temu, że na Starym Mieście było w miarę spokojnie, mogliśmy tak chodzić każdego dnia. Pamiętam jak ci ludzie wyciągali do nas ręce. Wyglądali wówczas jak dusze z czyśćca.
     Mijały kolejne dni, aż w końcu któryś z naszych wpada do domu i mówi zdyszany, że zaczyna się ewakuacja Warszawy. Na zewnątrz wszędzie było już pełno wojska. Jeden z żołnierzy zauważył na moim palcu pierścionek z orzełkiem – pamiątkę robioną przez naszych powstańców. Zabrał mi go, a w zamian rzucił garść pieniędzy. Było ich bardzo dużo, same papierowe piątki. Co z tego, skoro pamiątka przepadła.
Ustawiono nas w kolumnę i prowadzono przez ulice Warszawy. Wszyscy byliśmy brudni od kurzu, głodni i wycieńczeni. Pewien mężczyzna idący obok mnie zapytał prowadzącego nas Niemca, czy może się razem z żoną na chwilę zatrzymać, bo ona musi nakarmić dziecko. Ten zgodził się. Okazało się przy tym, że świetnie mówi po Polsku. Pomyślałam wtedy, że muszę się go trzymać, bo może uda mi się coś dzięki temu zyskać. Weszliśmy na ulicę Wolską, a od niej odchodziła Młynarska, na której stał dom, w którym mieszkałam. W kieszeni wciąż miałam klucze. Podeszłam więc do tego Niemca i powiedziałam, że mam do niego wielką prośbę. Ten odpowiedział grzecznie – co panienka potrzebuje? Wytłumaczyłam mu, że tuż obok jest mój dom i chciałabym pójść tam, przebrać się i wziąć kilka rzeczy. Powiedziałam też, że szykowaliśmy się na chrzciny i mamy w mieszkaniu zapas spirytusu, który może sobie wziąć. Żołnierz spojrzał na zegarek i po chwili zgodził się, zaznaczając tylko, że musimy się bardzo spieszyć. Złapał mnie za rękę i pobiegliśmy na ulicę Młynarską. Na miejscu udało mi się szybko umyć i przebrać. Do walizki zdążyłam też spakować najważniejsze rzeczy dla mnie i dla państwa, u których pracowałam. Gdy wychodziliśmy nie zamykałam już drzwi. Widziałam jak Niemcy leją wszędzie benzynę i podpalają domy, w tym ten nasz.
     Żołnierz podprowadził mnie kawałek w stronę kolumny ludzi i powiedział – teraz panienka musi iść sama i znaleźć swoich, będą siedzieli wszyscy na wale, ja muszę iść w swoją stronę. Podziękowałam mu i ruszyłam. Moi państwo, gdy ich odnalazłam, byli bardzo zdziwieni, bo przyszłam w czystym ubraniu z walizką. Gdy zapytali jakim cudem dostałam się do domu, to odpowiedziałam im śmiejąc się – podleciałam balonem, człowiek musi sobie przecież jakoś radzić.
 Taka wtedy byłam, roztrzepana i ciekawska. Nie zdawałam sobie sprawy, że wszędzie wokół mogło mi się coś stać, że mogłam zginąć. Przez całe powstanie chciałam wiedzieć co się wokół mnie dzieje i nie bałam się, sama nawet nie wiem dlaczego. A do naszego domu opłacało się wrócić na tych kilka chwil. Udało mi się z niego wynieść dużo jedzenia – chleb, ciasto, cukier, sok i spirytus. Wzięłam ponadto ubranka dla dziecka. Moi państwo nie mogli się nadziwić i powtarzali tylko – gdzie myśmy taką dziewczynę znaleźli, co się niczego nie boi.
     W Pruszkowie nastąpiła segregacja. Podzielono ludzi na określone grupy. Osobno młodzi, starzy, kobiety z dziećmi, chorzy i ranni. Ja trafiłam do grupy młodych i zdrowych osób. Zostaliśmy poprowadzeni w stronę dworca kolejowego. Wiedzieliśmy już, że czeka nas wywózka…

C.D.N.

fot. Pani Marianna Jaszek wraz z mężem (zdjęcie z archiwum prywatnego)
 

 

Reklama